MARIAN JUSZCZUK: Na nasz wydział W-0 przyszła dość duża grupa kadłubowców. Pamiętam starego cieślę, który wszedł gdzieś wysoko i coś do nas mówił. Wszyscy stali pod bramą. Był tłok i szum. Potem wszyscy znaleźli się pod budynkiem dyrekcji, za bramą. Szedłem ze wszystkimi, z ciekawości. Może nie tylko z ciekawości, ale i poczucia, że trzeba być ze wszystkimi, nie czułem jednak wielkiej potrzeby czy przekonania.

Drzwi dyrekcji były zabarykadowane. To mi dopiero dało do myślenia, że dyrektor nie chce rozmawiać z robotnikami. Dyrektorem był wtedy Cenker. Dopiero się otworzyło okno na pierwszym piętrze. Z tego okna dyrektor krzyczał, żeby iść do pracy, sporządzić postulaty, że on je przekaże. Wtedy ludzie w tłumie ustalili, że jeśli władze nie chcą przyjść tutaj, to ludzie ze stoczni pójdą do KW. I tutaj mam białą plamę w pamięci na parę godzin. Charakterystyczne, że zapamiętałem dobrze wszystkie sceny, kiedy byłem w tłumie, a wymazało mi się to, co robiłem sam. Wydaje mi się, że musiałem wrócić na wydział, by posprzątać narzędzia, bo wychodząc zostawiliśmy w pośpiechu otwarte szafki.

Wróciłem pod stocznię, już się ustawiała kolumna, która będzie szła. I ruszyło to wszystko. Pierwsze szeregi trzymały się pod ręce, zajmowały ulicę od krawężnika do krawężnika, całe ławy ludzi. Na początku szedłem gdzieś w środku tej kolumny, aż do sklepu mięsnego na rogu Emilii Plater i Firlika, niedaleko stoczni. Ktoś rzucił kamieniem w okno tego sklepu. Rozległy się okrzyki, pytania – kto rzucił? Było wiadomo, że kamień nie padł z kolumny strajkowej. Po tym wypadku z witryną zrobiło się małe zamieszanie i znalazłem się może w piątym, może w siódmym szeregu. Im dalej w miasto, tym większe było napięcie. Więc śpiewano hymn, „Międzynarodówkę”, „Na barykady ludu roboczy”, „My ze spalonych wsi, my z głodujących miast”. Śpiewałem i dreszcze szły mi po plecach. Doszliśmy do ulicy Dubois. Wtedy przez te rzędy przede mną zobaczyłem kordon milicji ustawiony przed nami w poprzek jezdni i oficera stojącego z boku. Wszyscy oni byli w normalnych mundurach MO, a oficer miał w ręku tubę. Pamiętam, że stanęliśmy może pięćdziesiąt metrów przed ławą milicji. Była cisza. Ciekawi przesunęli się do przodu.

Ci, którzy przesunęli się do przodu kolumny, słyszeli rozmowy. Powiedziano przez megafon, że mamy zawrócić. Ale z czoła padło wezwanie, że idziemy. Wszystko ruszyło więc śpiewając „Międzynarodówkę”. Przeszliśmy parę metrów. Wtedy przez megafon padło ostrzeżenie, że użyją broni. Nie słyszałem, co odpowiedzieli na to nasi z czoła. Po następnym ostrzeżeniu rozległy się ślepe strzały i puszczono gaz. Nikt nie upadł. Wszystko się rzuciło do przodu, do ucieczki. Oczy strasznie piekły. To był uskok może pięćdziesiąt, może sto metrów, i wszystko się z powrotem skotłowało i zatrzymało. Ktoś złapał rakietę dymną i odrzucił. I następny. I znowu. To były takie utarczki. W pewnym momencie dostałem rakietą w brudna, zatłuszczoną fufajkę, zaczęła się palić, ale ugasiłem. Poszedł okrzyk, żeby ktoś pobiegł do stoczni i przyniósł okulary spawalnicze. Ludzie z wieżowców przy ulicy Dubois moczyli gałgany i zrzucali nam, mogliśmy je przykładać do oczu. Okulary spawalnicze rzeczywiście się pojawiły, być może niektórzy mieli je od początki ze sobą, może po prostu w nich wyszli. Ktoś zauważył, ze z dachu wieżowca ktoś filmuje lub robi zdjęcia, ludziom wydało się oczywiste, że to milicja fotografuje, aby mieć twarze i potem rozpoznać. Malarze, a może kadłubowcy, pobiegli na górę, złapali tego kogoś, zniszczyli sprzęt, nie wiem, czy pobili tego człowieka. Podjeżdżały suki . Milicjanci zapuszczali się czasem za blisko tłumu. Jeden z gazików pozostał, nie zdążyli wsiąść. Ludzie, których nie znam, wyrwali drzwi, unieśli je, pokazali. Potem ten zrujnowany gazik spalono. Kto był z wiatrem, ten wygrywał, bo mniej piekło w oczy. Ustawialiśmy  się od strony zawietrznej, jeśli się udało. To wszystko trwało może godzinę, może trzy, nie wiem.

Nie wiem, jak długo stałem pod KW. Potem pojawiły się skoty. Z ulicy Małopolskiej, od Komendy Wojewódzkiej MO odezwały się pierwsze strzały. Ja już wtedy stałem z boku, bardziej od ulicy Wyzwolenia, gdzie przystanek „dziesiątki”. Ale mego kolegę z wydziału zahaczył niechcący kołami wojskowy skot, podgarnął pod siebie i zmiażdżył mu nogi. Ten kolega nazywał się Czesiek Nowak, był konserwatorem na hali, przeżył, ale już nie wrócił do pracy. Kiedy odezwały się strzały, cały tłum ruszył na gmach MO, nie bacząc zupełnie na niebezpieczeństwo. Potężne drzwi budynku były zaryglowane. Na placyku naprzeciw stała szalupa dla zabawy dla dzieci. Tłum ja uniósł i zaczął taranować drzwi. Bez skutku. Tuz przy drzwiach palił się skot. Z gmachu wyrzucano rakiety z gazem. Myśmy je odrzucali. Wkrótce zaczęły się palić firanki, story . Oni mieli wodę i gasili. Od strony Małopolskiej wychodziły tyraliery, które rozjuszony tłum wpierał, wciskał znowu w głąb ulicy. Ktoś krzyknął, że na Małopolskiej jest kasyno MO. Złapano jakąś belkę, staranowano drzwi. Ludzie chcieli się tam wepchnąć. Ja nie zdążyłem. Widziałem, jak ludzie wychodzili z wódką. Potrącali się, rozbijali butelki.

Na razie nie widziałem zabitych i rannych, choć słyszałem, że już są. Jak ludzie odepchnęli milicję w głąb Małopolskiej, ktoś krzyknął: uwolnić więźniów z aresztu w gmachu MO! Już wtedy nie kierowali tym robotnicy, ale nie potrafię tak oczu otworzyć szeroko, żeby zobaczyć, kto prowadzi pod areszt. Lecz szedłem. Nie doszedłem do samej bramy, zbyt wielki był tłum. I wtedy z Małopolskiej i Starzyńskiego rozległy się serie. Już było ciemno, widać było jasne smugi w powietrzu. Poczułem blisko świst. Rozległy się straszne krzyki, wtedy musiało paść dużo ludzi. I zdjął mnie strach. Dziwnym zbiegiem okoliczności nie biegłem do domu najkrótszą drogą, lecz znowu koło KW. Stali tam żołnierze i paliło się ogromne ognisko z tych wszystkich rupieci wyrzuconych z okien. Biegłem na ulicę Willową. Cały czas miałem w uszach terkot broni maszynowej i dziwiłem się, czemu szyby nie lecą. Nie odpocząłem ani razu. Wpadłem do domu zziajany. Moja przyszła żona i jej matka, u których wtedy mieszkałem, stały na balkonie. Stanąłem z nimi. Słychać było strzały. Potem jest biała plama. Chyba zasnąłem. Młody jeszcze chłopak, nie byłem w wojsku.

 

M. Szejnert, P. Zalewski, Szczecin. Grudzień – sierpień – grudzień, Londyn 1986, s. 37 – 41.