„Tak bez reszty utraciliśmy poczucie człowieczeństwa, że za nędzną strawę dzisiejszą oddamy wszystkie zasady, duszę, wszystkie wysiłki naszych przodków, wszystkie nadzieje naszych spadkobierców - byle tylko nie zostało zburzone nasze żałosne bytowanie (...). A my jak dawniej - wciąż się trwożliwie uśmiechamy i nieporadnie jąkamy: Cóż możemy poradzić? Sił nie mamy".

(Aleksander Sołżenicyn)

W takim, charakterystycznym dla siebie, podniosłym stylu autor „Archipelagu Gułag" próbował budzić w swoich rodakach ducha oporu. A były to już lata po odwilży, gdy pamięć o stalinowskim terrorze przybladła. Sołżenicyn pamiętał: „Był czas, kiedy nie mieliśmy odwagi zaszeptać nawet. A teraz piszemy i czytamy Samizdat".

Wielki Brat patrzy

Jak wytłumaczyć młodym ludziom, że w dusznym powietrzu komunizmu czasem aż ciężko było oddychać? Może wspomagając się Orwellem? Oto Winston, bohater „Roku 1984", idzie po schodach do swojego mieszkania: „Na każdym piętrze, na wprost drzwi windy, spoglądał ze ściany plakat z ogromną twarzą. Była tak namalowana, że oczy mężczyzny zdawały się śledzić każdy ruch przechodzącego. WIELKI BRAT PATRZY, głosił napis u dołu plakatu. (...) Świat na zewnątrz, nawet oglądany przez zamknięte okno, tchnął chłodem". A świat wewnątrz Winstona - to przede wszystkim strach.

Ale to literatura, wolałbym coś z życia - mógłby się zżymać młody rozmówca. Czego mógł się bać przeciętny obywatel PRL na przykład w latach siedemdziesiątych? Coś pewnie słyszał, że „nieznani sprawcy" skatowali a to księdza, a to jakiegoś studenta, ale on się przecież do polityki nie miesza...

- Mówił nam generał Kamiński, kiedy prosiliśmy go o podpis pod deklaracją praw człowieka, że on nie może, bo jego wnuczka stara się o przyjęcie na studia - wspomina Andrzej Czuma, jeden z inicjatorów ROPCiO. - A był to człowiek poczciwy, nie lubił komunistów i pragnął, żeby Polska była wolna.

Mieczysław Ustasiak pamięta moment „zsyłki" z Politechniki Szczecińskiej do fabryki. Służba Bezpieczeństwa doszła do wniosku, że adiunkt-opozycjonista na pewno „deprawuje" studentów. Coś z tym trzeba zrobić, ale kto podpisze decyzję i powiadomi delikwenta?

- Profesorowi ręce się trzęsły, gdy wręczał mi skierowanie. Pewnie go czymś zastraszyli, nie potrafił odmówić, ale nie było mu z tym dobrze - mówi dr Ustasiak. Później jeszcze jeden z kolegów namawiał go - może z życzliwości, może z nakazu partii - aby zgodził się przejść na stałe z uczelni do Polmo.

A czym kierował się rektor szczecińskiej Pomorskiej Akademii Medycznej, kiedy wyrzucał ze studiów Jacka Smykała? - Oficjalne uzasadnienie: sianie niepotrzebnych wątpliwości w umysłach słuchaczy - odnotował Michał Paziewski, historyk z Uniwersytetu Szczecińskiego. Jak się nazywał strach rektora? Kariera? W pierwszej połowie lat 70. Gierek dość skutecznie korumpował społeczeństwo - skierowaniami na wczasy, przydziałami mieszkań, talonami na maluchy. A ponadto, większość ludzi zwykle wybiera święty spokój. Nawet w normalnym świecie, a cóż dopiero w kraju totalitarnym, gdy panuje powszechne przekonanie, że komuniści wszystko widzą tysiącem oczu - milicjantów, esbeków, agentów.

- Niektórzy bali się trzymać w domu jedną ryzę czystego papieru - mówi Mirosław Witkowski, działacz opozycji demokratycznej z Gryfina.

Nie rób z nas bohaterów

Jak możliwe jest totalne zniewolenie społeczeństwa? Niegdyś imponowały mi skomplikowane diagnozy, na przykład rozważania Miłosza o „ketmanie" i „ukąszeniu heglowskim". Dzisiaj sądzę, że bliższa prawdy jest prostsza intuicja Sołżenicyna - byliśmy zmrożeni strachem. A kiedy po zimie przychodzi odwilż, najpierw na białej tafli pojawiają się pojedyncze rysy i pęknięcia.

Andrzej Czuma, weteran opozycji antykomunistycznej, który już w roku 1974 miał za sobą czteroletnie więzienie, mówi bez cienia pretensji: - Tak już jest, tak zawsze było w historii, że za takie rzeczy jak upominanie się w systemie despotycznym czy totalitarnym o wolność i podstawowe prawa obywateli biorą się grupki bardzo nieliczne.

To te pierwsze pęknięcia. Jak dostrzegł Kawafis, „Dla niektórych ludzi przychodzi taka godzina, że muszą powiedzieć wielkie tak albo wielkie nie". Skąd biorą się ci nieliczni, którzy mówią despotom nie? Na przykład z takich matek jak Maria Tarnowska, która mając malutkie dziecko wstępowała do AK i ZWZ. Jej synowie Jan i Andrzej już w końcu lat 50. - jako uczniowie szczecińskich szkół średnich - przywykli do regularnych spotkań w domu, na których były omawiane „zakazane" fragmenty polskiej historii. Inni „wzięli się" z jezuitów na Pocztowej w Szczecinie - bo trafili na przykład do duszpasterstwa akademickiego ojca Władysława Siwka (lata 50.) albo ojca Huberta Czumy (lata 70.). Niektórzy przeżywali wstrząs słysząc, że ktoś tak po prostu, po imieniu nazywa totalitaryzm i niewolę. Jak wtedy, gdy Leszek Moczulski mówił z ambony kościoła św. Jana o metodach zwalczania komunizmu.

- Ludzie płakali - wspomina Jan Tarnowski. - Pewien staruszek ze łzami w oczach wyznał mi, iż nie miał już nadziei, że usłyszy w Polsce wolne słowo.

Takich rodzin, środowisk i sytuacji było oczywiście więcej. Zostawmy je historykom. Przykłady wystarczą tej krótkiej opowieści, w której tylko dotykamy miejsc, gdzie pękał strach - bez czego pewnie nie byłoby możliwe masowe przebudzenie Polaków w sierpniu 1980 roku. Wystarczy też kilka relacji, aby zrozumieć, że tego strachu wewnątrz nie można pokonać w jednej bitwie - np. ujawniając swoje nazwisko jako współpracownika ROPCiO czy KOR. Przeciwnie: złamany raz, jak hydra odradzał się w różnych postaciach.

- Każdy dyżur w jawnym punkcie konsultacyjnym ROPCiO to było potężne napięcie. Wychodząc z domu, nigdy nie wiedziałem, czy wrócę - wspomina Mieczysław Ustasiak. A kiedy wracał, widział ich z okna, jak przechadzali się w alejkach parku. Esbecy potrafili tworzyć klimat osaczenia. „Element antysocjalistyczny" powinien, jak u Winstona Orwella, w każdym miejscu - w domu, w pracy, na ulicy - czuć na sobie bezpieczniackie spojrzenia.

Nie uważali się za bohaterów. Tym łatwiej przyznają, że niektóre chwile - np. dla Jana Tarnowskiego pierwsze przesłuchanie w 1961 r. - to były koszmarne przeżycia. - Nie mieliśmy jeszcze opozycyjnych poradników na takie sytuacje - wzdryga się na samo wspomnienie. Po tamtej stronie fachowcy, podział ról, na przemian esbek dobry i zły, cała socjotechnika, a on nie miał nawet pojęcia, że może odmówić zeznań.

- Tylko nie rób z nas bohaterów - powtarzają. Niektórzy przyznają, że bali się właściwe cały czas. Jedni najbardziej tego, co będzie z rodziną, gdy stracą pracę albo pójdą siedzieć, inni - czy w chwili próby nie okażą słabości. Jak ta dziewczyna, której zagrozili wyrzuceniem ze studiów, jeśli nie zdradzi uczestników pielgrzymki na Jasną Górę w 1961 r. Spisała kilkanaście osób z listy Osia (o. Siwka), ale później przyszła do ojca i przyznała się. Dodała z płaczem, że - ponieważ nie chce donosić - nie będzie już przychodzić do duszpasterstwa, chociaż „tu pierwszy raz znalazła rodzinę".

Młodsi, jak w każdej epoce, często udawali, że boją się mniej albo wcale. Mirek Witkowski podczas jednego z zatrzymań na Dworcu Centralnym w Warszawie kpiącymi uwagami doprowadził esbeka do takiej złości, że ten zaczął mu wymachiwać pistoletem przed nosem.

- Nie wierzyłem, że strzeli przy świadkach, bo w komisariacie było kilku zwykłych milicjantów, ale wtedy naprawdę zrozumiałem, co miał na myśli Jacek Kuroń, gdy mówił mi kiedyś: ja boję się ich, i boję się tych, którzy się ich nie boją - opowiada.

Również Andrzej Milczanowski chłodził młodzieńcze głowy. - Powtarzał nam: pamiętajcie, że esbek to też człowiek - mówi Michał Paziewski. - Jak będziecie go nazywali gnojem, to się po ludzku zaweźmie i dwa razy więcej krwi nam napsuje. Po co nam to!

- Strach to był taki rodzaj bólu, który należało w sobie zwalczać - dodaje Mirek Witkowski. Niekoniecznie jednak brawurą, która może działać jak znieczulenie. Ból bowiem często ostrzega albo sygnalizuje coś ważnego.

Czy nie na próżno

Oczywiście, nie będę nawet próbował wyliczyć wszystkie typy i rodzaje lęków, jakie paraliżowały nas - mieszkańców polskiego baraku w komunistycznym obozie. To nie podręcznik psychiatryczny. Jednak jeszcze przynajmniej jeden zasługuje na odrębny rzut oka. To lęk szczególny, który mógł dopaść w każdej chwili i miejscu: w kącie celi, w trakcie przesłuchania, po wyrzuceniu z pracy. Czy nie na próżno to wszystko? Czy wciąż wisi nad nami klątwa zawarta w słowach Norwida: „Całe to pokolenie jest na hekatombę dla przyszłości - zniszczy się jak narzędzie potrzeby jakiejś, co nie była. I szczęśliwi jeszcze, którym dano nie rozumieć tego położenia"?

- Wiedzieliśmy wówczas, że nie mamy sojuszników na Zachodzie. Nie mieliśmy tam wsparcia, byliśmy nawet kłopotliwi dla Europy Zachodniej, która chciała się ułożyć z imperium sowieckim - wspomina A. Czuma. „Nie rozumieją swojego położenia" - mówili z pewnym zniecierpliwieniem o opozycjonistach ze Wschodu wybitni zachodni eksperci od geopolityki. W kraju również nie brakowało dobrych rad od rodaków, którzy „rozumieli", co znaczy przyjęty w Jałcie porządek. „Ludzie czasem przyznawali nam rację, ale zaraz dodawali: przecież Polska na zawsze pozostanie w sowieckiej strefie wpływów" - przypomniał w jednym z wywiadów Stefan Niesiołowski (za „GW", 14.11.2006). Niektórzy perswadowali z nutką troski: dajcie z tym spokój, bo tylko kłopoty ściągniecie na swoje głowy. I na głowy innych - dodawali z nutką moralnego szantażu, który czasem był wzmacniany uwagą o roku 1956 na Węgrzech.

- Jednak nie uważaliśmy się za desperatów - podkreśla A. Czuma. - Rozumieliśmy, że zanim ludzie zaangażują się w jakiś bardziej masowy ruch, muszą odrzucić lęk. A kruszenie tego lęku to praca na lata.

Na pięć lat czy pięćdziesiąt? Nie znali odpowiedzi, po prostu robili swoje. Nie mieli też przecież pojęcia, że wkrótce potężny sojusznik wesprze ich w tym dziele - pielgrzymką w roku 1979. Po niej było już jasne, że to nie oni, ale właśnie „realiści" i „pragmatycy" ze wschodu i zachodu czegoś w Polakach nie rozumieją. Dlatego w prawdziwym osłupieniu obserwowali Polski Sierpień 80. roku i 10-milionowy ruch „Solidarności”.

Bronili naszych praw

Inicjatywa Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela pojawiła się w środowiskach niepodległościowych w 1976 r. Symbolicznym początkiem ROPCiO był apel, ogłoszony 26 marca 1977 r. w Warszawie, podpisany przez 18 osób (z podaniem adresów). Sygnatariusze apelu powołali dwóch rzeczników: Andrzeja Czumę i Leszka Moczulskiego. Sygnatariusze przypomnieli Polakom z mocą: „prawa człowieka i obywatela są nienaruszalne, niezbywalne i nie można się ich zrzec. Nie może być prawdziwie wolny naród, którego członkowie rezygnują z korzystania i obrony swoich praw".

Ruch Obrony nie był jednolitą organizacją, ale raczej ruchem społecznym czy luźną federacją różnorodnych grup. Wspólnym programem był Apel z marca 77 roku, ale działania na rzecz praw człowieka i suwerenności narodu przybierały różne formy.

Oto niektóre z nich. Od 15 kwietnia 1977 r. rozpoczęły działalność dwa pierwsze, jawne punkty konsultacyjno-informacyjne: w Warszawie (mieszkanie Kazimierza Janusza) i w Łodzi (mieszkanie Benedykta Czumy). W następnych miesiącach dochodziły punkty w innych miastach, w październiku m.in. w Szczecinie - w mieszkaniu Anny Krasnodębskiej przy al. Bohaterów Warszawy 113/7. Dyżury pełnili m.in.: Mieczysław Ustasiak, Jan Tarnowski, Jacek Zakrzewski, Grzegorz Prątnicki, Ryszard Litwinionek.

W ruch Wolnych Związków Zawodowych w Szczecińskiem zaangażowali się m.in. Jan i Mieczysław Witkowscy, Stefan Kozłowski, Grzegorz Animucki. Z aktywnym w ramach ruchu Studenckim Komitetem Solidarności związani byli m.in. Elżbieta Czuma, Janusz Klukowski, Ryszard Kokot. W Szczecinie silna była Grupa Narodowościowa związana z ojcem Hubertem Czumą: Przemysław Fenrych, Andrzej Tarnowski, Ewaryst Waligórski, Zofia i Michał Platerowie-Zyberk - to tylko kilka przykładów z tego licznego grona.

ROPCiO w zasadzie zakończyło działalność w Sierpniu 80 roku, ale większość działaczy zaangażowała się w prace na rzecz „Solidarności".

 

oprac. Zbigniew Jasina