Życie jak film przygodowy

Alojzy Galas

Alojzy Galas

Imponująca kolekcja zajęć z różnych miejsc: kopalnia łupków bitumicznych, fabryka benzyny, poczta, wodociągi,huta, budownictwo, baza rybacka „Kaszuby” (ta sama, z której maszt stoi u wlotu na Trasę Zamkową). Pożółkłe kadry wspomnień Alojzego Galasa. Nie bał się zmian, nie bał się też ciężkiej pracy. Przed wojną był w Holandii, w czasie wojny w Estonii, po wojnie w Szczecinie.

Pracował jako rybak, więc zawinął do niejednego portu na świecie. Na kanwie jego historii można napisać scenariusz filmu przygodowego. Bogatych przeżyć można mu pozazdrościć, gdyby nie fakt, że pan Alojzy – jak wielu Pionierów – losu sobie nie wybierał…

Pan Alojzy pochodzi z Poznania. W międzywojniu wraz z rodziną wysiedlony do Holandii. W 1938 r. trafił do Estonii, do miejscowości Kamienny Olej. Gdy skończył 18 lat, zaczął pracę w kopalni łupków bitumicznych. W 1944 r., gdy Rosjanie przerwali front pod Leningradem, Niemcy w popłochu wszystko niszczyli, zaś Polacy myśleli, jakim sposobem dostać się do Ojczyzny. W 1945 r. pan Alojzy razem z bratem powiedzieli dyrektorowi swojego zakładu, że chcą wracać do Polski. Rzecz jasna nie spotkali się ze zrozumieniem, co nie zraziło ich do dalszych starań. Musieli zdobyć komanderowkę, dokument uprawniający ich do powrotu do kraju. Polacy, którzy wybierali się w podróż bez tego dokumentu, ginęli bez śladu, wywlekani przez Sowietów z wagonów kolejowych…

Anna Jabłońska

Anna Jabłońska

Anna Jabłońska

Czasem o życiu ludzkim decyduje splot przypadków. Tak było z Anną Jabłońską, która w październiku 1945 r. przyjechała do Szczecina za namową koleżanki. Koleżanka przyjechała tu do brata, który wracając z robót w Niemczech, zatrzymał się w Śmerdnicy.

A kiedy obie udały się do Śmerdnicy, trafiła się bryczka. Bryczką jechało kilku polskich wojskowych, wśród nich jeden bardzo miły. Zagadywał do Anny, potem odwiedzał i długo nie zwlekając, zapytał: Jedziemy dać na zapowiedzi. Zechcesz mnie? Choć znała go ledwie półtora miesiąca – zechciała.

Była trochę wystraszona tempem, w jakim jej życie miało się zmienić. I znów koleżanka, sama dopiero co zamężna, zaczęła ją przekonywać: Fajny chłopak, na co czekać? – mówiła. – Suknię ślubną weźmiesz po mnie.

Ślub wzięli w Nowy Rok i zaczęli szukać miejsca, w którym zamieszka ich rodzina. Przy ul. Sanatoryjnej stał parterowy dom.

– Zniszczony, bez okien i drzwi, a tuż przed wejściem taki lej po bombie, że można było nogi połamać – wspomina.

Annie dom się spodobał. O innym nie chciała słuchać. Zajęli więc dom, w maju Stefan zwolnił się z wojska i postarał o zatrudnienie na Poczcie Głównej. Do jego obowiązków należało kontrolowanie urzędów pocztowych w województwie.

W roku 1947 na świat miał przyjść pierwszy syn Anny i Stefana. Bóle wzięły ją niespodziewanie. Trzeba było szukać transportu, aby dostać się do szpitala po lewej stronie Odry, jednak trudno było o to w tamtych czasach. Wsiedli więc w pociąg licząc, że zdążą – z Dąbia do Szczecina jechało się około godziny. Nie zdążyli, poród zaczął się w wagonie.

Stefan zasłonił żonę kocem, a poród przyjęła mieszkanka Gryfina, towarzyszka podróży. Tak przyszedł na świat Bogumił. Niedługo potem urodził się drugi syn. Stefan stracił pracę. Napisał niepochlebny raport o jednym z naczelników, który wykorzystywał swoją pozycję zawodową w relacjach z podległymi mu paniami. Okazało się, że naczelnik ów miał silne poparcie partii i nadal spokojnie pracował, za to z pracą musiał się pożegnać niefortunny kontroler. Anna w tym czasie pracowała w restauracji, gdzie handlowała bimbrem, ale nie było z tego imponujących dochodów. Stefan wymyślił, że przeniosą się do Koszalina, bo tam łatwiej znajdzie dobrze płatną pracę. Ale Anna się uparła, że nigdzie ze swojego wymarzonego, wyszukanego, najpiękniejszego domu się nie ruszy. Strasznie się o to poróżnili.

– On nie odzywał się do mnie przez bity miesiąc – opowiada Anna. – Jeśli już coś mówił, to groził, że mnie zostawi. Przychodził do domu, w milczeniu stawiałam przed nim obiad.

Zostali. Anna ściągnęła do Szczecina dwie swoje siostry. Zanim stanęły na własnych nogach, trochę pomieszkały w domu przy ul. Sanatoryjnej. W ogrodzie rosły warzywa, na łące obok pasły się kozy. Spory kawałek ziemi przy domu zawdzięczali wojskowej przeszłości Stefana, któremu przydzielono hektarowy teren. Kawałek sprzedali, a za uzyskane pieniądze wyremontowali dom, mocno zniszczony w czasie wojny. Drugi kawałek ziemi trzeba było sprzedać, gdy Stefan ciężko zachorował. Niestety, nie wrócił do zdrowia, zmarł w 1987 r.

Pani Anna ma czworo dzieci, doczekała się pięciorga wnucząt i dwóch prawnuczek.

– Skromnie, ale się żyje – uśmiecha się promiennie. – Jestem zadowolona.

W ogródku, jak przed laty rosną warzywa, kolorowe kwiaty, słoneczniki. W słońcu prężą się koty i kozy są nadal za domem. Tylko Zdroje dawno przestały być wioską. Po drugiej stronie ulicy stoją wysokie wieżowce. Jezdnią ciągnie niemal nieprzerwany sznur samochodów.

Błysk w oczach pani Anny

Anna Szpaczyńska

Anna Szpaczyńska

Stanisławów niedaleko Lwowa. Zaczyna się niewesoło. Kilkunastoletnia Anna ucieka przed potwornym głodem. Dotkliwa bieda nie dawała szans na przeżycie. Gdzie może pojechać dziewczyna, dla której całym światem jest rodzinna wioska? Jedynym „ratunkiem” okazało się zgłoszenie się na roboty do Niemiec. Po wojnie dowiedziała się, że Polaków z jej rodzinnych stron wywieziono na Sybir. Trafiła do Szczecina. Została.

Anna ma wesołe oczy. Przy każdym spojrzeniu rzuca figlarnymi iskierkami. To dlatego słuchając jej opowieści trudno mi uwierzyć, że to wszystko przeżyła. Uśmiech z niebywałą łatwością gości na jej twarzy i zaciera ślad przykrych historii, dopiero co wydobytych z mroków przeszłości.

– Był rozkaz: wszystkich z Niemiec przywieźć do Szczecina – opowiada. – Jak kto chciał wracać do domu, to dawali pieniądze. Ale jeśli ktoś zszedł z samochodu, to nie mógł już wejść z powrotem, zostawał w Szczecinie. Dostawał prowiant na dwa, trzy dni, a potem musiał sobie radzić.

Wysiadła z samochodu i… sobie poradziła. Nie była sama. W czasie pobytu u niemieckiego bauera zaprzyjaźniła się z innymi. Nie była jedyną Polką. Ci, z którymi dzieliła los, stali się jej nową rodziną. Wracając do Polski wszyscy postanowili trzymać się razem. W Szczecinie początkowo zajęli dom przy ul. Poniatowskiego. Szybko okazało się jednak, że jest tam zbyt niebezpiecznie. Przy ul. Pocztowej (adres) stała niemal cała wolna kamienica. Wprowadzili się.

– Nie mieliśmy kłódek, więc na znak, że mieszkanie zajęte, wiązaliśmy na drzwiach sznurek. Bałam się, że ktoś go utnie, że wejdzie… – wspomina. – W kuchni nie było okien, dziurę zakrywaliśmy kocem. Trzeba było samemu zdobyć co potrzebne. Jak coś miałam na oku, nie popuszczałam – opowiada z szelmowskim błyskiem.

Pionierski rok ’45 oznaczał gruz, głód, niepewność i strzelaniny na ulicach. Mimo to atmosfera w kamienicy przy Pocztowej nie była ponura.

– Wszyscy sobie pomagaliśmy – mówi Anna. – Jak upiekłam ciasto, to częstowałam sąsiadów. Jak komuś czegoś zabrakło, to ktoś inny się dzielił. Nikt nie patrzył, że jemu samemu może zabraknąć, nie było zawiści. Było wesoło. My ze wschodu, to się potrafiliśmy bawić, śpiewać. Potem zaczęły chłopaki gnać bimber, to było fest – znów charakterystyczne ogniki w oczach. – W niedzielę się hurtem do kościoła szło.

Anna dostała skierowanie do pracy przy odgruzowywaniu miasta.

– Co my tu przeżyli, te młode nasze lata. Bez światła, tylko gazowe latarnie na ulicy. Miałam jedną kieckę, wieczorem się uprało, w oknie wieszało, a rano wilgotną nakładało i dalej do roboty. Szabrownicy przyjeżdżali, zabierali pianina, fotele i grube pieniądze na tym robili… ech, jak było tak było, ale wesoło, nie jak teraz. Biedowaliśmy razem, razem świętowali, czasem na podwórku do białego rana. W czasie świąt płakaliśmy jak bobry z tęsknoty za swoimi stronami, ale do Rosji każdy bał się wracać.

Kiedy skończyło się zajęcie przy usuwaniu gruzów, zaczęła pracę w porcie, na elewatorze. Praca ciężka, ale za to pracownicy dostawali cukier, ryż. Potem pracowała w wytwórni wód gazowych w Pilchowie, przy produkcji syfonów i oranżady. Rozwoziła napoje do sklepów, nosiła skrzynki po 25 kg.

– Dziecko kochane, te skrzyneczki odezwą się na stare lata powiedział do mnie kiedyś właściciel jednego ze sklepów – śmieje się Anna. – Odezwały się… i to dotkliwie.

Dziś nie porusza się samodzielnie. Siedzi w fotelu i uśmiecha się promiennie. Iskierki w jej oczach świecą, każą mi żałować, że nie byłam wtedy z nimi na Pocztowej.

– Mam kochaną córkę, fajnego wnuka – kwituje naszą rozmowę. – Dobrocią wychowałam. Każdemu bym takiej starości życzyła.

Wyzwania to jego specjalność

Bogusław Sybis

Bogusław Sybis

Nie przyjechał do Szczecina powodowany entuzjazmem. Z bratem uciekali przed częstochowskim Urzędem Bezpieczeństwa. Uznali, że Szczecin leży bliżej zachodu – może się uda emigrować. Ale kiedy Bogusław zobaczył to zrujnowane miasto, pomyślał: „do końca życia będę tu mieć robotę”. Nie pomylił się. Pracował w Urzędzie Samochodowym, zainicjował powołanie Spółdzielni Pracy „Ornament”, postawił na nogi Centralę Rybną i powołał do życia stocznię „Parnica”. Sporo, jak na jeden życiorys. – Proszę nie zapomnieć napisać, że mam 10 wnuków i 7 prawnuków.

W czasie wojny działał w Szarych Szeregach. UB zamknął go pod zarzutem udziału w Narodowych Siłach Zbrojnych. Przed ubecją szukał schronienia na zachodzie.

W Szczecinie Bogusław zaczął pracę w Urzędzie Samochodowym. Na niemieckiej mapie wytyczał granicę: Gorzów – Koszalin – Nowe Warpno.

– Chętnych do transportu było wielu – wspomina. – Przeprowadzki, aprowizacja, wywóz złomu… Kiedyś panowie z aprowizacji chcieli przyspieszyć kolejkę, kładąc mi na biurku dwa pęta kiełbasy, którą za nimi rzuciłem. Z żalem, bo brakowało jedzenia.

Pracownikom zaczął się marzyć wypoczynek. Pojechał nad morze, aby przygotować bazę na wczasy. W Świnoujściu nawiązał kontakt z władzami, wytypował budynki do przejęcia, uzyskał zgodę. W drodze powrotnej był pierwszym klientem hotelu w Kamieniu Pomorskim. Nie było pościeli, spał przykryty materacem, kule świstały nad głową. W 1946 r. „samochodziarze” z rodzinami przyjechali na dwudniowy odpoczynek do Międzywodzia.

Bogusław poznał żonę (jej ojciec prowadził zakład malarski, zatrudniał z pół setki ludzi). Bogusław dał się namówić na zmianę pracy. Prowadził teściowi księgowość, listy płac, materiałówki. Po trzech latach zaczęła się polityka domiarów skarbowych.

– Namówiłem teścia, aby skrzyknął się z innymi zakładami i w ten sposób zostałem inicjatorem powołania Spółdzielni Pracy „Ornament” – snuje opowieść. – Ale ponieważ ta praca mnie już nie interesowała, poszedłem do Centrali Rybnej.

Był rok 1949, Bogusław miał dwoje dzieci. Po kursie został głównym księgowym. Mógł spokojnie pracować, ale spokój nie leżał w jego naturze. Powołano go na p.o. dyrektora Zakładów Remontowo-Montażowych Pojazdów – zrezygnował. Po naciskach przyjął posadę w Zakładach Rybnych.

– Tam były niezapłacone pensje i przekroczone limity – tłumaczy. – Postawiłem warunek: jak pójdę siedzieć, to żona i dzieci będą mieć zapewniony byt.

Był rok 1953. Przetwórstwo rybne było dla niego nowością. Po tygodniu jego dyrektorowania kobiety zaczęły strajkować. Dwudziestosześcioletni Bogusław stanął przed protestującymi i oświadczył: – Co bym tutaj nie powiedział, macie prawo mi nie wierzyć. Dajcie mi cztery dni. Jeśli nie zdobędę pieniędzy na wypłaty, to się rozstaniemy.

Pojechał do Warszawy. Postraszył komitetem centralnym. Od ministra wyszedł z pismem, które ratowało zakład.

– Załoga była gotowa w ogień za mną pójść – kwituje. – Ale mnie to już nie interesowało. Dostałem robotę w Fabryce Sprzętu Okrętowego. Zakład także znajdował w trudnej sytuacji. Lokalizacja była pod psem – przy ul. Łady. Odlewnia metali kolorowych truła pobliskich mieszkańców.

PŻM pozbywał się w tym czasie warsztatów okrętowych przy ul. Gdańskiej. Zaproponował przejęcie bazy. W ten sposób powołano do życia Stocznię Remontową „Parnica”.

Nastały lata 70 czas pierwszych strajków. Wziął stronę stoczniowców. Dziesięć lat później postąpił podobnie: wstąpił do „Solidarności”.

– Jestem z przekonania „pepeesiak”, w tym duchu byłem wychowany – tłumaczy.

W roku 1980 Bogusław Sybis przeszedł na emeryturę.

– Wychowałem czwórkę dzieci. Swoje zrobiłem… Odchodząc z „Parnicy” dostałem ster z napisem „Przyjacielowi ludzi pracy”. To mnie chyba najlepiej określa.

Za młodu Bogusław nie lubił swego imienia. Było ciągle przekręcane. Wołali na niego Bobek albo Sławuś. W Szczecinie zamieszkał przy ul. Bogusława X i bardzo mu się to spodobało. Potem, w „Parnicy”, miał zastępcę Bogusława i głównego energetyka Bogusława.

Szczecin był dla niego miejscem burzliwego, aktywnego życia. Czasem wręcz niewiarygodnego. Doczekał się tutaj dziesięciorga wnucząt i siedmiorga prawnucząt. (Nie zapomniałam napisać, panie Bogusławie).

Ochrzczony w Odrze

Bolesław Barwiński

Bolesław Barwiński

Decyzję o związaniu swoich losów z tym zrujnowanym miejscem przypieczętował – jak mówi – historycznym wydarzeniem. Po przybyciu do Szczecina obmył się w wodach Odry, przeżegnał i postanowił, że zostaje. Miejsce przy ul. Małopolskiej, w którym dokonał swoistego chrztu, nadal istnieje. Jednak nie jest to jedyny zakątek miasta, który budzi wspomnienia o brawurze i głodzie, bohaterstwie i ginących przyjaciołach Bolesława Barwińskiego…

Szczecin był dla niego miejscem schronienia przed NKWD. Któż by przypuszczał, że „Dziki Zachód” będzie ratunkiem od aresztowań byłych działaczy Batalionów Chłopskich z dawnego województwa warszawskiego. Niełatwa to była ucieczka. Niełatwa też decyzja. Miasto było niebezpieczne, zniszczone, przejmujące grozą.

Członkiem Batalionów Chłopskich został jako 16-letni chłopiec. Po wkroczeniu armii radzieckiej zaczęły się aresztowania NKWD. Trzeba było uciekać. Do Szczecina dotarł 15 sierpnia 1945 r. Jedyne połączenie z miastem wiodło przez drewniany most na Pomorzanach. Pasażerowie wysiadali i szli za pociągiem na wypadek, gdyby most nie wytrzymał. – Widok Szczecina był przerażający – mówi. – Nad Odrą kikuty dźwigów, mostów, wraki statków. Na brzegu rzeki skrzynie, pianina zagrabione i wywożone przez Sowietów.

Pan Bolesław stawił się w PUR (Państwowy Urząd Repatriacyjny) przy ul. Małopolskiej (dziś Mieści się tu Zespół Szkół Sportowych).

– W nocy na PUR napadła zbrojna banda, rozpętała się strzelanina, na szczęście strażnikom udało się odeprzeć atak – wspomina Bolesław Barwiński.

Gdy wśród osadników mieszkających w PUR rozpoczęto nabór do milicji, nie trzeba było nikogo długo przekonywać. Miastu potrzebna była ochrona. Niemieckie jednostki dywersyjne, radzieccy maruderzy, szabrownicy i zwyrodniali własowcy kryli się w ruinach i zagrażali pragnącym stabilizacji obywatelom. Nocami zbyt często słychać było rozpaczliwe krzyki ludzkie: ratunku, milicja, Hilfe! Bolesław też podjął decyzję. Zaczęła się służba. Ubrani w przypadkowe mundury, uzbrojeni byle jak milicjanci początkowo byli skoszarowani w Komendzie Miejskiej przy ul. Piastów (dziś budynki uniwersyteckie).

– Praca była w dzień i noc – opowiada pan Bolesław. – Bez urlopu, bez wyżywienia, bez wynagrodzenia – cały czterdziesty piąty rok. O życiu ludzkim decydowały minuty. Syrena wzywała do akcji. O Szczecinie mówiono „Dziki Zachód” albo „miasto frontowe”. Ludzie masowo ginęli. Zginął mój kolega. Stanął w obronie gwałconej kobiety. Zastrzelił go radziecki żołnierz. Do końca czterdziestego szóstego roku zginęło 40 milicjantów, głównie z rąk Sowietów. Ale o tym nie można było głośno mówić.

Pierwsze pensje płacono dopiero w roku 1946. Wcześniej panował głód. Na szczęście na Gumieńcach było pole ziemniaczane, które wyżywiło wielu w tamtym czasach. Poznaniacy, z którymi mieszkał, piekli „plindze z pyrów”. Do stołówek często nie mieli jak i kiedy dotrzeć.

W styczniu ’46 r. Bolesław został ranny w czasie walki z bandą własowców. Wtedy zginął ich dowódca, pochowany w parku Żeromskiego. Grób kopali koledzy, sami kupili trumnę, zawołali księdza, oddali salwę honorową.

Rannego umieszczono w Szpitalu Miejskim, sprowadzono niemieckiego lekarza, który operował bez znieczulenia i… pod karabinem, dla wszelkiej pewności, że się przyłoży do leczenia. Zrobił, co mógł, lecz rana się wkrótce odezwała, chory przez 3 miesiące dochodził do siebie w Otwocku.

W milicji nie pracował zbyt długo. W 1952 r. został dyscyplinarnie zwolniony, jako wróg klasowy, który zataił przynależność do Batalionów Chłopskich. Pracował aż do emerytury w gastronomii. Ma dwóch synów, czworo wnucząt i czworo prawnucząt. Mecenasem wystawy jest firma „Sowińskiego 72”, która buduje „Osiedle Pionierów” w Szczecinie. Bolesław Barwiński

Światowy chłopak

Eligiusz Olbromski

Eligiusz Olbromski

Światowy chłopak – tak mówi o sobie Eligiusz Olbromski. Ojciec zmarł, gdy miał 6 lat. Matka została sama z czwórką dzieci. W czasie wojny pracował w wytwórni barwników do farbowania tkanin. Od tej pracy sam byłem lekko niebieski – śmieje się pan Eligiusz. Miał kilkanaście lat, gdy przedarł się z Rzeszy, w której znajdowała się Łódź, do Generalnej Guberni, czyli do Warszawy. Koniec wojny zastał go w Otwocku. Na piechotę wrócił do Łodzi, do rodziny. Jednak w domu nie umiał się już podporządkować dorosłym – za dużo przeszedł. Zobaczył plakaty agitujące do zasiedlania zachodu. W sierpniu 1945 r. już był w Szczecinie. Miał 15 lat.

Gdy milicjanci przyszli do PUR-u zachęcać do wstąpienia w ich szeregi, Eligiuszowi nie trzeba było powtarzać. Chciał mieć broń. Stanął przed obliczem komisji rekrutacyjnej.
– Rocznik? – padło pytanie.
– Trzydziesty – odparł.
– Za młody – usłyszał odpowiedź.

Tak by się skończyły jego marzenia o służbie, gdyby nie koledzy. Namówili go, by trochę podrobił datę urodzenia. Ołówkiem kopiowym przerobił więc rok: „1930” na: „1928”. Wrócił do kolejki, ale nie dotarł przed oblicze komisji. Korytarzem szła akurat dziewczyna niosąca komendantowi obiad na tacy. Jako że był szarmancki, otworzył przed nią drzwi i… znalazł się twarzą w twarz z komendantem… i został jego adiutantem.

Odtąd jeździł wszędzie z komendantem i jego ogromnym dogiem. Samochód komendanta był porządny i miał czerwone obicia.

– Raz miałem pojechać z nim do Berlina – wspomina. – W ostatniej chwili się okazało, że brakuje dla mnie miejsca. Byłem młody, nie mogłem pogodzić się z zawodem, który mnie spotkał i się popłakałem. Zabrali mnie. Berlin był tak samo zrujnowany jak Szczecin. Komendant na rynku kupił mi wysokie skórzane buty, bo zbliżała się zima. Byłem traktowany jak syn, przez jakiś czas nawet mieszkałem u przełożonego.

Potem komendant został przeniesiony do Warszawy, a jego adiutant musiał przejść do plutonu operacyjnego. Było ostro, strzelaniny, akcje. Przy wejściu do komendy od ulicy Łokietka prawie zawsze leżało kilku zabitych.

Praca, choć znaczyła dla niego sporo, nie mogła wypełnić całego życia. Żona kolegi miała samotną koleżankę. Poznali się. Dziewczyna była elegancka, nosiła szpileczki, beret z pomponem. Eligiusz klepał biedę, na randki pożyczał od kolegi buty, by się jakoś prezentować. Do ślubu poszedł już jednak we własnych.

W 1951 r. awansował do Wydziału Kryminalnego. Tak było przez dwa lata, aż w 1953 r. został wezwany na odprawę u komendanta wojewódzkiego. Usłyszał coś nieróbstwie, a potem: zwalniam z szeregów MO… i tu padło nazwisko kolegi, który niedawno wziął ślub kościelny, i jego, Eligiusza. Właściwie tylko pomagał koledze w organizacji ślubu, więc nie to było powodem zwolnienia. Podpadł, bo jego rodzina nie była poprawna politycznie: ojciec przedwojenny sędzia, wujek – Antoni Olbromski – sędzia przedwojenny Sądu Najwyższego i naczelnik ZHP w Łodzi, drugi wujek – Eligiusz – ksiądz, pracował we Francji. (Wujek w czasie wojny trafił do obozu w Dachau, jego dwie siostry ślubowały, że jeśli Bóg go ocali, one nie wyjdą za maż. Wujek ocalał, siostry ślubu dotrzymały).

Zatrudnił się w Baltonie, gdzie był kierownikiem magazynu artykułów przemysłowych. Po roku wypłynął na głębokie wody – dosłownie i w przenośni. Został stewardem na statkach handlowych, potem awansował na ochmistrza. Z początku pływał na krótkich liniach, ale stopniowo rejsy się wydłużały. Mimo że dzięki pływaniu dobrze mu się powodziło, nie to było dla niego najważniejsze.

– Wracam kiedyś do domu, a żona pyta, gdzie zamustrowałem – wspomina. – Odpowiedziałem, że w domu. Tak skończył z pływaniem. Do emerytury przepracował na stacji paliw PKS.

Życie niestety bywa przewrotne. Pan Eligiusz, który dla rodziny był w stanie wiele poświęcić, dziś mieszka samotnie. Owdowiał, syn z rodziną wyjechał z kraju i zmarł na obczyźnie. Wnukowie mieszkają w Australii. Niedawno urodził się pierwszy prawnuk. Pan Eligiusz wybiera się w podróż na antypody, by ujrzeć kolejnego potomka swego rodu. Był światowym chłopakiem, teraz musi być światowym pradziadkiem.

Tańcząca na gruzach

Helena Radtke‑Łabaziewicz

Helena Radtke‑Łabaziewicz

Kocham Szczecin, bo to miasto mojej młodości, ale serce należy do Wilna – wyznaje Helena Radtke-Łabaziewicz. Helena jest szczera, bezpośrednia, uśmiechnięta i żywiołowa. Mogła z rodziną zostać w Wilnie, gdyby jej rodzina przyjęła radzieckie obywatelstwo. Ale nie chcieli, więc musieli wyjechać. Miesiąc jechali w bydlęcym wagonie. Po drodze zobaczyli zgliszcza Warszawy – aż serce zatłukło z bólu. Karty repatriacyjne mieli do Gdyni, ale widać wtedy zasiedlali „Dziki Zachód”. Najpierw z okien zobaczyli Turzyn, a tam wszystko kwitło, ogrody w lipcu wyglądały bajecznie, jakby wojny nigdy nie było.

Wysiedli na peronie dworca na Niebuszewie: pani Helena z mamą, wujkiem, ciocią, babcią, kuzynami i bratem. W Szczecinie przyszło jej wieść życie burzliwe, dalekie od nudy i bezczynności. Tańczyła, śpiewała, a poza tym… żadnej pracy się nie bała.

Przez tydzień koczowali na Niebuszewie. Całe szczęście, ciocia wpadła w oko jednemu starszemu lejtnantowi, który załatwił odpowiednie mieszkanie dla priekrasnej diewoczki i jej bliskich – willę na rogu Wieniawskiego i Syrokomli. Dom był ogołocony niemal ze wszystkiego, w środku była tylko koza (ta do grzania) i stary kredens gdański. Helena zaczęła pracować przy odgruzowywaniu miasta. Na gruzach poznała szczecińskiego pioniera, Stanisława Laguna, który właśnie organizował zespół taneczny ZBM (Zjednoczenia Budownictwa Miejskiego). Przez najbliższe lata pracowała, uczyła się w liceum dla dorosłych i tańczyła na gruzach dla ludzi, którzy powoli oczyszczali miasto z ruin.

Aktywność zawodowa pani Heleny to historia sama w sobie. Najpierw na gruzach, potem w ewidencji ludności w Miejskiej Radzie Narodowej, jako sekretarka w zaopatrzeniu ZBM. Sprzedawała wojskową grochówkę, była portierką, kontystką. Na początku maja 1959 r. usiadła w kasie basenu Pogoni jako pierwsza kasjerka. Do dziś zresztą gorąco kibicuje sportowcom Pogoni, potrafi z pamięci wymienić skład drużyny, która w ’58 roku wywalczyła wejście do I ligi. W czasie rozmowy pokazuje kartę VIP-owską Pogoni i zapewnia, że jest na każdym meczu. Przez 12 lat była społecznym ławnikiem sądowym. Karierę zakończyła jako zawodowy kierowca w Stoczni Remontowej „Parnica”.

Wróćmy do pionierskich lat. Mieszkali na Pogodnie, a to nie była bezpieczna okolica. Helena wracała do domu razem z koleżanką – marna to obstawa. Znały dobrze rosyjski, jak widziały zbliżających się żołnierzy, często pierwsze zagadnęły. Eto nasze dziewuszki, iditie – mówili. Czasem sama chodziła do jednostki wojskowej, by kupić coś do jedzenia.

Niestety, rodzina nie cieszyła się długo ładną willą. Wujek zachorował na zapalenie opon mózgowych. Po chorobie nie zachowywał się w pełni racjonalnie. W ogrodzie śpiewał na cały głos: O Panie, któryś jest na niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń. Czy ktoś doniósł, czy pieśni usłyszał ubek, dość że wujka aresztowali, a rodzinę wyrzucili na bruk. Helena uzyskała mieszkanie z puli osób niezbędnych dla miasta. Z radości całowała podłogę.

Z zespołem zjeździła region, czasem jechali na przyczepie ciągnionej przez traktor, czasem nie mieli co zjeść. Ale była to wielka pasja, nikt nie patrzył na niewygody. Poświęcali czas, umiejętności, wszystko za darmo. Bo każdą cząsteczką siebie cieszyli się z tego, co udało im się osiągnąć. Śpiewali:

Nie tak dawno nasz Szczecin
ledwie śladem był miasta,
pełen ruin i gruzów, i zgliszczy.
Dziś, gdzie spojrzysz, nowiutki
dom przy domu wyrasta,
a budował go nad mistrzem mistrz.
Bo pionierzy Szczecina
jak podwiną rękawy, staną szeregiem po trzech,
to i nawet wyprzedzą i murarzy Warszawy…

Zdobywali czołowe miejsca na wszelkich festiwalach i konkursach. Występowali na Dniach Morza, akademiach, akcjach. Aż w czasie jednego z przedstawień złamała nogę. Kontuzja uniemożliwiła dalszą karierę.

Pani Helena ma dwóch synów, trzech wnuków i jednego prawnuka. Marzy, aby pojechać do Matki Boskiej Ostrobramskiej, bo to jej rodzinne strony. Kocha Szczecin, ale serce zostało w Wilnie…

Dobrze nam się żyło

Helena Sybis

Helena Sybis

Najpierw tylko z ojcem przyjechała do Stargardu. Szczecin był wówczas zamknięty dla cywilów. Ojciec pojechał na parę dni do Szczecina, kiedy wrócił, powiedział: Znalazłem nam piękne mieszkanie. Był sierpień. Zamieszkali przy ul. Śląskiej, później – już po ślubie – przeprowadziła się z mężem do przydziałowego mieszkania przy al. Jedności Narodowej. Jednak mieszkanie było w oficynie, co ojcu się nie podobało. Dlatego znalazł młodym dom przy ul. Marii Konopnickiej na Pogodnie. Tam wychowała czworo dzieci.

Mama Heleny w przeprowadzce nie uczestniczyła. Została w Bydgoszczy, gdzie mieszkali

z kuzynami. Rodzina zamieszkała razem dopiero we wrześniu, kiedy sytuacja się ustabilizowała.

W pierwszych dniach panował głód. Ludzie zapisywali się do partii, by dostać strawę.

– Ojciec wcześniej wstąpił do PPS-u – wspomina Helena. – Należącym do partii dawali kartę na jedzenie. Kiedy poszliśmy do restauracji na pierwszą grochówkę, stwierdziłam, że stołówkę, to ja mogę sama prowadzić. Porozmawiałam z Niemkami, które sprzątały hotel dla repatriantów, i otwarłyśmy jadłodajnię na rogu ul. Niedziałkowskiego i Jedności Narodowej. Jedzenie kupowaliśmy od ludzi z Lubelszczyzny, którym udostępniłam pokój na magazyn. Za to dali mi jedzenie, którego wówczas nie było rynku. Raz jakiś Niemiec przyniósł koninę. Zrobiłam. W końcu z konia mięso czystsze niż ze świni. Zresztą kto o tym wiedział? Jedli aż się uszy trzęsły. Jak ktoś sznycel dostał na talerzu, to się nie zastanawiał. W tamtych czasach sznycle czy zrazy to był rarytas. Ludzie specjalnie się do tego PPS-u zapisywali, żeby pojeść.

Jak się okazało, niektórzy klienci stołówki przychodzili nie tylko po to „by pojeść”…

– Absztyfikantów nie brakowało – wspomina. – Do stołówki przychodziło trzech takich z Częstochowy. Ale się gapili. Za jednego z nich wyszłam za mąż. Nazywał się Bogusław Sybis. Młody był. Młodszy ode mnie. Może za młody…

Chodzili na długie spacery po Wojska Polskiego. Bywało, że docierali aż do Głębokiego. Helena potrafiła przepłynąć na drugą stronę jeziora.

Interes z jadłodajnią się rozkręcił, ale na krótko. W mieście powstawały inne stołówki. Helena otworzyła więc kiosk na rogu ul. Wielkopolskiej i Niedziałkowskiego. Ojciec Heleny był malarzem. Prowadził dużą firmę, która zajmowała się w głównej mierze malowaniem mostów i hal fabrycznych. Na bazie tej firmy powstała Spółdzielnia Pracy „Ornament”. Pracy nie brakowało.

– Ogólnie dobrze się żyło – mówi. – Aż trudno uwierzyć. Dookoła przecież był gruz i ludzie ginęli. Najbardziej się Rosjan baliśmy. Na szczęście jakoś kłopotów udało się nam uniknąć. Jak stołówkę prowadziłam czy kiosk – zawsze było co jeść. Zarabiałam, jeszcze innym dawałam.

Pewnego razu ludzie, którzy mieszkali u pani Heleny przyprowadzili psa. Pies, wilczur, wyróżniał się spośród innych. Wabił się Candro. Był ułożony. Widać, że nie żaden tam bezpański. Przygarnęła go.

– Był to pierwszy udomowiony pies w mieście – zapewnia Helena. – Ludzie mówili, że Niemcy zjadali psy. Nie wiem czy to prawda, ale faktem jest, że w Szczecinie psów nie było. Pewnego razu zobaczył go jakiś Rosjanin, który jechał samochodem. Zatrzymał się z piskiem opon. Uparł się, że to jego pies. Twierdził, że przywiózł go z Syberii. Chciał go zabrać. Wziął mój adres, ale następnego dnia nie przyszedł. Rosjanie odjechali do Berlina.

Pani Helena urodziła czworo dzieci. Jako matka nie była już tak aktywna zawodowo. Zajmowała się domem. Ma sześcioro wnuków. Córka wyszła za wojskowego, mieszka w Świnoujściu. Jeden syn w Hamburgu, dwóch pozostałych w Szczecinie. Z mężem się rozstali jakiś czas temu.

– Młody był – kwituje. – Za młody… Choć małżeństwo mieliśmy udane.

Kolejarz z Dąbia

Jan Kozieł

Jan Kozieł

Czasy nie były ciekawe dla mieszkania, dla życia… Ale człowiek do wszystkiego się przyzwyczai, i do odważności też – twierdzi Jan Kozieł. W Szczecinie musiał się mocno do „odważności” przyzwyczaić. Bo trzeba zachować zimną krew, gdy na ulicy żołnierze celują do człowieka z broni krzycząc ubiju!. Albo wypadają z wagonów ustawionych na bocznicy, pijaniusieńcy biegają wkoło, strzelają, a potem… tańczą kozaka.

Pan Jan widział niejedno – pracował na dworcu w Dąbiu. – Ciekawe to było życie, tylko nie bardzo przyjemne – ocenia pionierskie czasy.

Do pracy na kolei zgłosił się 1 lutego 1945 r. Miał 20 lat i wyobrażał sobie, że będzie dobrze zarabiał, jak przedwojenni kolejarze. Srogo się zawiódł. Nie dość, że ciężko pracował, to jeszcze skierowano go bez pytania o zdanie na zachód. Gdyby mógł wybierać, chciałby pracować bliżej domu. Miał tu być 3 miesiące, a został na całe życie.

W Szczecinie zgliszcza, nie było sklepów, trzeba było szukać kawałka chleba. Wielu ludzi nie wytrzymywało biedy i życia w ciągłym zagrożeniu. Chcieli wracać w rodzinne strony. Ale kolej zmilitaryzowano. Pan Jan mimo wszystko pojechał do domu, wiedząc, że jeśli nie wróci, będzie ścigany za dezercję. Pokazuje nam pożółkły dokument, gdzie napisano, że na 9 dni samowolnie opuścił stanowisko pracy. Na szczęście Wojskowy Prokurator Polskich Kolei Państwowych zdecydował na podstawie amnestii, że ów godny potępienia czyn „puszcza się w niepamięć i przebacza”.

Prawa część Szczecina była równie mocno zniszczona jak centrum miasta. Chodniki były częściowo odgruzowane, aby można było przechodzić. Domy pozostawione przez Niemców były rozgrabiane, szabrownicy i Rosjanie zabierali wszystko, co się dało, a czego nie dali rady zrabować – niszczyli, odzierali z tapicerki, palili. Pan Jan musiał na własną rękę poszukać schronienia w tym nieprzystępnym miejscu. Najpierw był to pokoik na strychu, przez małe okienko ledwie docierało tu światło, a że panowały wrześniowe szarugi, to atmosfera daleka była od optymistycznej. Potem z trzypokojowego umeblowanego mieszkania przy ul. Gryfińskiej wyprowadzali się szabrownicy i odstąpili je za… wódkę. Pan Jan pracował jako nastawniczy i zwrotniczy. Pociągi, jakie wtedy jeździły, nie miały najczęściej szyb w oknach ani drzwi. Z Dąbia do Szczecina jechało się najmniej godzinę. Z początku pracowało się nawet 300 godzin w miesiącu. Bez zapłaty. Mundurów wtedy nie dawali. Trzeba było mieć swoją odzież.

Pan Jan miał dwa koce – jeden, aby się okryć, drugi, aby się na nim położyć. Była wprawdzie stołówka, gdzie Niemki gotowały zupy, ale po prawdzie nie miały z czego gotować. Kolejarze dostawali kawę rano i wieczorem (rzecz jasna, zbożową). Na torach też pracowali Niemcy.

– Były wśród nich takie śliczne dziewczyny. Kiedy dyżurny ruchu zwolnił je z pracy, bo wyjeżdżały do Niemiec, niejednemu mężczyźnie łza się w oku zakręciła – wspomina pan Jan.

Z czasem człowiek się przyzwyczajał do trudnych warunków, przywiązał się do miasta. Pracować trzeba wszędzie, a w rodzinnym domu brakowało miejsca. W piekarni przy ul. Goleniowskiej, gdzie kupował chleb, poznał żonę. Jeśli nachodziły go ponure myśli, mówił sobie: czemu się smucisz, gdzie ci będzie lepiej, tu masz wolność, czego ci jeszcze trzeba? Także i na zabawę znalazł się czas i ochota. Nad Jeziorem Dąbie stał ładny barak, w którym odbywały się występy i potańcówki. Można było wypożyczyć łódki.

Niedostatek wykorzystywało UB, werbując do pracy. Pana Jana też zawołali na rozmowę: Możecie przyjść do nas, dostaniecie wszystko – od pościeli po ubranie.

– Ale to trzeba było ludzi kapować – mówi pan Jan. – Więc ja na to, że nie wiem, czy się wywiążę , że chcę, aby władza ludowa była ze mnie zadowolona, a mam upodobanie do pracy, którą wykonuję.

Udało mu się wykręcić od ubecji. Pracując na kolei, w spokoju sumienia, doczekał emerytury. Ma troje dzieci, sześcioro wnuków i jednego prawnuka. Mówi, że

Pożarnik na lądzie i morzu

Janusz Pagowski

Janusz Pagowski

Jeśli się ma wspaniałego ojca, niezłomnego i silnego człowieka, przedwojennego strażaka, to trudno nie pójść w jego ślady. Trudno nie pojechać za nim na koniec świata, choćby… na „Dziki Zachód”. Tym bardziej, jeśli na „Dzikim Zachodzie”, czyli w powojennym Szczecinie, ojciec zostaje pierwszym komendantem Wojewódzkiej Straży Pożarnej.

Janusz Pągowski miał ledwie 17 lat, gdy wraz z ojcem, pułkownikiem Stanisławem Pągowskim i grupą poznańskich strażaków przyjechał na zachodnie krańce dopiero co niepodległej Polski. Piętnastu śmiałków przyjechało tamtego lata ’45

roku, by zorganizować przeciwpożarową ochronę miasta. Nie wszyscy zostali. Trudno w to uwierzyć, ale dla młodego Janusza Szczecin był najpiękniejszym miastem. Gdzie on wśród gruzów dojrzał to piękno, nie wiadomo. Ale został.

Ojciec, warszawski strażak, po wojnie dostał przydział służbowy do Szczecina. Janusz chciał mu towarzyszyć. Strażacy zajęli budynek przy dzisiejszej ul. Grodzkiej. Ich wyposażenie stanowiły samochody nazywane hulajnogami (miały jedno koło z przodu), autopompa i poniemiecki mercedes.

– Było niebezpiecznie. Powybijane szyby, trzaskające drzwi, na każdy hałas człowiek kulił się w sobie. Strach było samemu wyjść na ulicę. Można było nie wrócić. Wychodziliśmy w kilku, z bronią – opowiada.

Kiedy przyszedł rozkaz komendanta wojennego nakazujący Polakom opuszczenie Szczecina, Janusz wraz z ojcem pojechał do Stargardu. Stamtąd powrót do rodzinnej Warszawy na dachu pociągu. Z Warszawy pojechali do Koszalina, gdzie zajęli ładną willę. W lutym ’46 r. wrócili z wojewodą Leonardem Borkowiczem do Szczecina.

– Byłem pod Urzędem Wojewódzkim, gdy na gmach wciągano polską flagę – wspomina. – Dwóch panów zagrało hymn na trąbkach, nie bardzo im to wychodziło, ale poczuliśmy się jak u siebie. Choć dziwne to uczucie – tu flaga i hymn polski, a na dole przy Wałach Chrobrego wanny, muszle klozetowe, maszyny do szycia, do pisania, pianina, słowem, wszystko co się tylko dało, Rosjanie wywozili z miasta.

Gdy było bezpieczniej, przyjechała matka z młodszymi dziećmi. Wtedy strażacy z rodzinami osiedlali się na dawnej ulicy Orląt (dziś Bohaterów Getta Warszawskiego). Mieszkali tam nawet wówczas, gdy ojciec dostał przydział na willę na Pogodnie. Tam było niebezpiecznie, środkowa część mostu Akademickiego leżała na torach kolejowych. Żeby się dostać na drugą stronę, trzeba było zejść na dół, a tam czyhali złoczyńcy.

Pracując w straży poznał żonę Irenę.

– Jej ojciec, też pożarnik, poznał mnie z córką – mówi pan Janusz.

– A to nie było czasem na zabawie pożarniczej? – pyta pani Irena. Śmieją się do siebie i do wspomnień.

Pani Irena pochodzi z Poznania. Przyjechała do Szczecina za ojcem.

– Jak szłam do szkoły, to jeszcze trupy leżały tu na ulicach – opowiada. – Za to na całej długości al. Piastów kwitł handel. Bez przerwy był czyn społeczny, żeby gruz odgarniać.

Młodzi zmęczeni wojną, tęsknili za zabawą, miłością, normalnymi atrybutami młodości. Janusz i Irena chadzali na romantyczne spacery po Wałach Chrobrego. Bywali w kinie, ale żeby wejść na seans, musieli stać parę godzin w kolejce po bilety. Chodzili do Pioniera i Bałtyku. Kina zaczęły działać już w ’46 r. Pani Irena ciepło wspomina szkołę tańca przy placu Odrodzenia.

Pewnie Janusz Pągowski pracowałby przez długie lata w Straży Pożarnej, ale… słabo płacili, a rodzinę trzeba było utrzymać. Jako oficer pożarnictwa na statkach opłynął kawał świata. Udało się dobić do spokojnej przystani – ciepłego rodzinnego domu.

W służbie Szczecinowi

Kazimierz Hync

Kazimierz Hync

Pamiętaj, szanuj się i uważaj na siebie – powiedział ojciec młodemu Kazimierzowi Hyncowi w czerwcu 1945 r. Matka tylko płakała. Jak chcesz, to jedź – mówiła zrezygnowana. Wyjazd syna na Ziemie Odzyskane nie był łatwy dla rodziców. Rodzinie udało się przetrwać wojnę, a tu syn znów się pcha w kłopoty i niebezpieczeństwo. Ale młodość rządzi się swoimi prawami. Kazimierz przybył do Szczecina razem z grupą milicjantów z Poznania. Powitało ich zrujnowane miasto, głód i bieda. Tylko przygód było pod dostatkiem, choć większość miała wymiar tragiczny. I w tragicznych okolicznościach Kazimierz poznał swoją żonę. Na szczęście – parafrazując przysłowie – to były złe dobrego początki.

Z Gumieniec poszli na Wały Chrobrego, gdzie zostali tymczasowo zakwaterowani. Po kilku dniach pojawił się kapitan, ale nie miał dla swoich zmęczonych i głodnych podwładnych nic poza gorącą zupą z koniny. Dla pana Kazimierza zaczęła się służba, w czasie której przemierzył chyba calusieńki Szczecin. Najpierw został skierowany na Warszewo, ale stacjonujący tam garnizon wojsk radzieckich zażądał bumagi od grażdańskiej milicji. Bumagi nie było, milicja musiała się wynosić. Wrócili więc na Wały Chrobrego, dostali skierowanie, znów powędrowali na Warszewo. Patrolowali tamtejsze wzgórza, z poniemieckimi domkami – wymarzonym terenem dla grasujących szabrowników. Tam poznali Niemkę, która smacznie gotowała. Wkrótce zawiązał się między polskimi milicjantami a niemiecką gospodynią niepisany pakt: ona gotowała domowe, pachnące obiady, a oni starali się, aby miała co włożyć do garnka. Pan Kazimierz był w pewnym okresie zaopatrzeniowcem, jeździł konno i starał się o różne wiktuały od gospodarzy. Na święto milicji dostali kiedyś worek mąki od młynarza.

– Początkowo panował zgoda, bo i Niemcy byli głodni i my – mówi. – Pamiętam masarnię przy ul. Krasińskiego. Była pod kontrolą Rosjan. Niemcy stali w kolejce, przynosili obrączki, byle tylko ktoś im rzucił jakiś ochłap.

Głód jest strasznym przeżyciem – panu Kazimierzowi drży głos na wspomnienie tych nieludzkich czasów.

– Ludzie grasowali po piwnicach, Niemki żebrały – wspomina. – Własowcy napadali na ludzi w biały dzień, wpadali do tramwajów i żądali pieniędzy.

Zakwaterowani byli wówczas w IV Komisariacie MO przy ul. Słowackiego. Patrolowali rejon Pilchowa, Głębokiego. Spory kawałek drogi musieli co dzień pokonywać. Nieobce są mu też tereny Osowa, Niebuszewa, Śródmieścia, Nad Odrą, Pogodna.

W 1947 r. oddelegowany został do szkoły milicyjnej w Słupsku.

Rok później w Lasku Arkońskim został zamordowany milicjant, jego kolega. Powiadomiono rodzinę, pogrzeb miał się odbyć w rodzinnym mieście zamordowanego – Lesznie. Aby załatwić smutne formalności, do Szczecina przyjechała siostra zmarłego – 22-letnia Pelagia. Co tu dużo mówić – spodobała się Kazimierzowi. Okoliczności poznania tragiczne, ale miłość potrafi się pojawić w najmniej oczekiwanym momencie. Po roku żałoby odbył się ślub Kazimierza i Pelagii – również w Lesznie. Kościelny, już wówczas zakazany przez władzę ludową. Do Szczecina przyjechała w 1949 r.

– Jak się zmieniały układy polityczne, tak było i w policji. Obok IV komisariatu był kościół – nadal tam zresztą jest. Na początku w każdą niedzielę była zbiórka i chodziliśmy wszyscy do kościoła – wspomina pan Kazimierz. – Potem nadszedł okres umacniania władzy ludowej. Jeszcze gdy byłem w szkole oficerskiej, do kościoła chodziły całe kompanie. Ci, co nie poszli, sprzątali w koszarach. Ale już jak się do kogoś powiedziało „pan”, a usłyszał to dowódca, to mówił, że panowie są w Londynie, tutaj sami towarzysze.

Pan Kazimierz przepracował w milicji, a potem policji 45 lat. Pracował w prewencji, był też inspektorem ds. dzielnicowych w Śródmieściu. Nieraz aresztantom oddawał własne śniadanie. Starał się przestrzegać słów ojca: szanuj się. Starał się być przyzwoitym człowiekiem.

Z pasją przez życie

Krystyna Łyczywek

Krystyna Łyczywek

Wojna. Zbiórka Szarych Szeregów w Poznaniu. Harcerze dyskutują o… Szczecinie. Są przekonani, że to ziemie piastowskie i winny być w polskich rękach. Czy młodziutka Krystyna Wiza przeczuwała, że jej los zwiąże się z tym miastem?

Wówczas było to raczej mało prawdopodobne. Gdy walczyła w Powstaniu Warszawskim, gdy przed gestapo uciekała z Poznania do Warszawy, czy wtedy gdy brała ślub – przez myśl jej nawet nie przeszło, że zamieszka w Szczecinie. Młodzi Łyczywkowie, Krystyna i Roman, w tamtym mrocznym czasie nie wierzyli w swą świetlaną przyszłość. Nie myśleli o niej. Pobrali się, bo chcieli umrzeć razem, jako mąż i żona. Tymczasem ocaleli, zamieszkali w Szczecinie i stali się tutejszymi VIP-ami. Bez słowa przesady. Czy ktoś w Szczecinie nie zna nazwiska Łyczywek? On – pierwszy polski adwokat, ona – zaangażowana w krzewienie kultury francuskiej i fotografii. (Na zdjęciu ze swoim pierwszym aparatem fotograficznym, Kodakiem baby‑box, który wygrała w szkolnym konkursie.)

Lipiec 1945 r. Pełnomocnikiem Rządu Polskiego jest Piotr Zaremba, niegdyś… sąsiad Romana Łyczywka, męża Krystyny. To Zaremba zainspirował Romana Szczecinem. Gdy zapadła decyzja, Krystyna w Poznaniu rodziła pierwszego syna. Do męża mogła dołączyć w dopiero październiku. Podróż nie była łatwa. Trzyipółmiesięcznego synka umieściła w koszyku na bieliznę.

– W czasie jazdy rozgrywały się dantejskie sceny – wspomina.

W Szczecinie, na parterze kamienicy przy ul. Polonii Zagranicznej (dziś Rayskiego) było mieszkanie, które zajmował mąż, pierwszy polski adwokat w mieście. W tym czasie zaczął się remont przydzielonej Łyczywkom willi przy ul. Monte Cassino. Przeprowadzili się w listopadzie. W dotychczasowym lokum urządzili pierwszą szczecińską wypożyczalnię książek, nadając jej miano „Logos”. Pani Krystyna kończyła studia romanistyczne w Poznaniu, skąd przywoziła książki. Wiele cennych woluminów zbierała wprost ze szczecińskich ulic, bo Polacy wyrzucali przez okna niemieckojęzyczne dzieła, choćby to był sam Goethe. Z obcojęzycznych książek, wiele lat później, ubecy wyrywali faksymile, które miały być dowodem szpiegostwa Łyczywków. Ale to zupełnie inna historia…

Biblioteczną kartotekę (ma ją do dziś) pani Krystyna tworzyła na przypadkowych kawałkach papieru, najczęściej z tyłu widnieją niemieckie napisy.

Okolica ulicy Monte Cassino uchodziła za bezpieczną. Jednak w ’46 roku Rosjanie chcieli staranować drzwi i… lepiej nie myśleć, co jeszcze mogli zrobić. Łyczywkowie akurat byli w drodze do Poznania. Roman się rozchorował, a w Szczecinie nie było jeszcze szpitala. W domu było dziecko z babcią, która wezwała przez telefon milicjantów. Przyjechali konno i uratowali domowników.

– To były niebezpieczne czasy – wspomina pani Krystyna. – W dzień rabusie zdzierali ludziom zegarki z rąk. Pamiętam, że od Rosjan można się było wykupić za wódkę. Przy naszej ulicy wszystkie budynki leżały w gruzach. Panowała atmosfera tymczasowości. Latem woziłam ciepłe rzeczy do Poznania, by ich nie stracić, jeśli przyjdzie uciekać z miasta. W części garderoby czy naczynia zaopatrywałam się u Niemców, którzy sprzedawali dobytek wprost na ulicach, by zarobić na jedzenie. Z biegiem czasu w mieście przybywało Polaków, a po melodii języka i charakterystycznych zwrotach można było poznać, skąd kto pochodzi. „Całuję rączki” było charakterystyczne dla lwowiaków.

W ogrodzie pani Krystyna hodowała kozę, aby mieć mleko dla dziecka. Teściowa przysłała im samolotem kurczątka.

– Byłam wściekła – mówi. – Trzeba je było na noc zaganiać do domu, by nie pomarzły, a tu studia, dziecko… Miałam wystarczająco dużo zajęć. Doceniłam kury, gdy mogłam rodzinę nakarmić świeżymi jajami.

W 1948 r. urodził się w mieszkaniu drugi syn państwa Łyczywków. Po kilku dniach jego stan zaczął się pogarszać. Samolotem „kukuruźnikiem” został przetransportowany do szpitala w Poznaniu. Cztery miesiące przeleżał w inkubatorze, nim wrócił do zdrowia.

Pasja fotograficzna zaczęła się, gdy pani Krystyna zapragnęła ładnych zdjęć swojego synka. W witrynie zakładu fotograficznego Tadeusza Bilińskiego przy ul. 5 Lipca ujrzała fotografie, które się jej spodobały. Chciała, aby fotograf wykonał zlecenie, ale… za bardzo marudziła. Że nie tak, nie z tej strony. Fotograf się zdenerwował.

– A kup sobie pani aparat i sama zrób zdjęcia – powiedział w końcu.

Dziś jest uznanym w Polsce i za granicą fotografikiem. Na komodzie w jej salonie stoi zdjęcie najmłodszego prawnuka, urodzonego w lipcu 2008 r.

Kupiec z Poznania

Marian Iczakowski

Marian Iczakowski

Strażacy, milicjanci, urzędnicy, kolejarze, tramwajarze. Wszyscy byli ważni przy tworzeniu polskiego Szczecina. I wszyscy musieli gdzieś robić zakupy. Na początku na targowiskach, ulicach. Stopniowo zaczęły powstawać sklepy. Marian Iczakowski założył jeden z pierwszych sklepów spożywczych w Szczecinie. Nazywał się Poznański Skład Delikatesów. Poznański, bo pan Marian pochodzi z Poznania, gdzie przed wojną jego mama i brat prowadzili sklepy. Poznański, bo po wojnie brat znów zajął się handlem i miał duże zasługi organizacji zaopatrzenia dla Szczecina. Choć poznański, to robiła w nim zakupy sama pani prezydentowa, żona Piotra Zaremby – prezydenta Szczecina. Przyjeżdżała pod sklep starym fordem.

Po wojnie pan Marian wystarał się dla brata o przydział sklepu po firmie, która zajmowała się eksportem kawy. Sam zgłosił się do Polskiego Związku Zachodniego i 3 maja 1945 r. ruszył w kierunku Szczecina. W Stargardzie pociąg został zatrzymany przez polskich kolejarzy, bo dalej nie mogli zapewnić podróżnym bezpieczeństwa. Nie wiadomo było, w jakim stanie są tory, czy teren nie jest zaminowany. Pojechali na własne ryzyko. I dotarli do Dąbia. Swoje manatki zapakowali na wózki porzucone przez uciekających Niemców. Zbliżał się wieczór 4 maja. Doszli do mostu pontonowego założonego przez wojska radzieckie w miejscu dzisiejszego mostu na Szosie Poznańskiej.

– Myślę, że to dobra nazwa dla tej drogi, bo z Poznania tamtędy wchodziliśmy do miasta – mówi pan Marian. – Przeprawa odbywała się nocą, księżyc świecił, szliśmy w milczeniu, a w wodzie odbijały się nasze sylwetki. Dotarliśmy do Gumieniec i położyliśmy się spać w opustoszałych domach.

Gdy rano podjęli wędrówkę, zostali zatrzymani przez Sowietów na posterunku przy ul. Ku Słońcu. Z centrum miasta przyjechał wysłannik prezydenta Zaremby i Rosjanie puścili ludzi dalej.

– Ruszyliśmy z flagą polską zatkniętą na gałęzi. Doszliśmy do Urzędu Miasta, gdzie powitał nas prezydent, dostaliśmy posiłek, chyba grochówkę. Umieściliśmy się po okolicznych domach, wszystko wyludnione, ale pełne porzuconego dobytku. Można było wejść nago, a wyjść ubranym z bagażami. Po dwóch tygodniach osadnicy otrzymali nakaz opuszczenia miasta. Ulokowani zostaliśmy w Urzędzie Miasta w Koszalinie. Co rusz ktoś pryskał, ale ja po pobycie w Szczecinie wiedziałem, że tam będzie można zacząć nowe życie.

Dopóki pan Marian nie miał swego sklepu, pracował w Urzędzie Miasta na różnych stanowiskach. Wystąpił o przydział lokalu, który otrzymał w sierpniu. 1 września otworzył swój sklep na rogu ul. Jagiellońskiej i Śląskiej. Potem wystąpił o szyld i od 1946 r. sklep zyskał nazwę: Poznański Skład Delikatesów. Pan Marian jeździł do Poznania ciężarówkami wynajętymi od Rosjan. Kupował mąkę, rozwoził piekarzom, a przy okazji zaopatrywał się w różne artykuły przygotowane przez brata. Przekazywał mu listę potrzebnych towarów za pośrednictwem podróżnych jadących do Poznania, potem mógł już to robić telefonicznie. Do ’50 roku „poznańskie zaopatrzenie” przysyłało specjały: pyszną wędlinę, świeżo mieloną kawę.

Z kawą była zresztą ciekawa historia. W Poznaniu trudno było o zielone ziarenka kawy, w Szczecinie był dostatek tego towaru, bo miasto bądź co bądź portowe. W Szczecinie za to nie było gdzie kawy wypalać – ale to już było zmartwienie brata pana Mariana. I tak rozwijała się współpraca Pomorza Zachodniego z Wielkopolską.

W kwietniu 1949 r. wziął ślub z Krystyną, która mieszkała po sąsiedzku.

Szybko powstawały nowe sklepy. Aż do 1950 r., gdy na handel prywatny przyszły trudne czasy i większość placówek zamykano.

– Z okazji akcji „Trzymamy Straż nad Odrą” udekorowałem wystawę mojego sklepu orłem w koronie i szczecińskim Gryfem, namalowanymi przez Niemca, który pracował u mojego teścia. Gryf przetrwał do dziś, Orzeł zaginął w czasie przeprowadzek – wspomina pan Marian.

Do emerytury pracował w Wojewódzkim Związku Spółdzielczości Pracy. Pasjonuje się historią Polski i Szczecina. Ma córkę, dwie wnuczki i prawnuka w drodze.

Meksyk da się lubić

Stanisław Piasecki

Stanisław Piasecki

Rok 1938. Lekcja geografii w wiejskiej szkole w Małachowie (niedaleko Poznania). Nauczyciel, oficer, uczy dzieci, że Polska powinna sięgać od morza do morza, a Szczecin był polski i będzie polski. Lekcja, jak inne, ale słowa nauczyciela zapadły na dobre w pamięć Stanisława Piaseckiego. I kiedy po wojnie nadarzyła się okazja, pojechał na zachód. Od 5 lipca 1945 r. jest szczecinianinem. Przyjechał razem z grupą milicjantów, stu trzydziestu chłopa, którzy maszerując ulicą Mieszka I, śpiewali na cały głos polskie pieśni. Gdy doszli do Jagiellońskiej, płakali ze wzruszenia, jak mali chłopcy. A na ich widok otwierały się okna, powiewały biało‑czerwone flagi, a nieliczni jeszcze osadnicy wołali: Bracia Polacy, witajcie!

Pociąg dowiózł ich do Gumieniec. Niepewnie ruszyli naprzód. Na skrzyżowaniu Mieszka I z Wierzbową natknęli się na Rosjan. – A wy kuda? Nielzja, Szczecin nie polski – mówili.

W końcu ich puścili. Pomaszerowali z pieśnią na ustach. Szli tak wydzierając się, ile sił w płucach, aleją Piastów, aż Niemcy uciekali. Na Jagiellońskiej gardła ścisnęło im wzruszenie, jakby dopiero teraz dotarła do nich świadomość, że oto tworzą historię miasta – polską historię. Dotarli do Wałów Chrobrego, gdzie powitał ich prezydent.

– Nie spodziewałem się, że tak szybko przyjedziecie, muszę was rozczarować, nie mam ani lokum, ani pożywienia – powiedział.

Pierwszą noc w swoim Szczecinie Stanisław spędził na biurku w Akademii Morskiej. Potem skierowano ich na Pogodno, po tygodniu do Kołbaskowa, gdzie mieli tworzyć posterunek graniczny. Przegonili ich Rosjanie: Zdies’ nie Polsza, zdies’ Germania – usłyszeli.

Jedyny pożytek z tej wędrówki był taki, że wydoili krowy pasące się na pobliskiej łące i napili się mleka. Wrócili na Wały Chrobrego, spędzili tam noc. Rano Stanisław nie mógł włożyć butów, tak mu nogi spuchły od wędrówki. Wysłano ich do Przecławia, ale tam znów Rosjanie pokazali im, gdzie jest Polska, i tak utknęli na kilka tygodni na Gumieńcach.

– To był prawdziwy „meksyk”. Jak człowiek szedł na patrol, nie wiedział, czy wróci – wspomina Stanisław. – Była we mnie młodzieńcza werwa, człowiek się nie bał, choć raz kula otarła mi się o ucho, raz o cholewę buta. Podpici towarzysze mieli zwyczaj nieźle rozrabiać. Ilu tu ludzi niepotrzebnie zginęło! Rosjan i naszych. Jadąc tu nie spodziewałem się, że coś takiego zastanę. Zawsze miałem ciągoty militarne. Wujek walczył w Powstaniu Poznańskim, drugi wujek oficer zginął w Katyniu. Ja w czterdziestym piątym chciałem do wojska, ale mama się bała, że mnie zabiją. A tu, w Szczecinie, w pierwszych latach chyba przeżyłem więcej niebezpieczeństw niż w wojsku.

I tak płynęły tygodnie. Samotność doskwierała. Stanisław pamiętał dziewczynę z rodzinnych stron, znał się z nią od dziecka, razem ze Stenią chodził do szkoły. Stara miłość nie zardzewiała, ślubowali sobie w listopadzie 1948 r.

Przyjechali razem do Szczecina.

– Staszek, tu nikt nie mieszka – powiedziała z trwogą Stanisława, rozglądając się wkoło.

Domów nie było, gruzy i mróz. Zamieszkali na Niebuszewie. Gdy pani Stanisława wychodziła na ulicę, żeby coś kupić, słyszała tylko język żydowski, ani słowa po polsku.

– Staszek, gdzieś ty mnie wywiózł, na miłość Boską!

– Nie martw się, to taka dzielnica. Nic się nie stanie – uspokajał żonę Staszek.

Z Żydami mieli bardzo dobre relacje, mieli też wielu przyjaciół wśród ich społeczności.

– Wtedy były inne czasy, ludzie inaczej się traktowali. Mimo tego „meksyku” nie było różnicy – czy milicjant, czy kolejarz, wszyscy się szanowali.

We wrześniu 1949 r. Stanisławie i Stanisławowi urodził się pierwszy syn. Potem drugi syn, potem jeszcze córka. Doczekali się siedmiorga wnucząt i pięciorga prawnucząt.

Pan Stanisław przepracował w milicji do emerytury, a potem zajął się inną swoją wielką pasją – uprawą działki. Prawie 30 lat był prezesem Związku Działkowców.

Dziś uprawia ogród przy domu i cieszy się swoją rodziną. Bo nieważne, ile człowiek w życiu przeszedł przygód, najważniejsze

Oczami dziecka

Stefan Piotrowski

Stefan Piotrowski

Stefan Piotrowski jest… stosunkowo młodym pionierem. Do Szczecina przyjechał jako 11-letni chłopiec, wraz z całą swoją rodziną. Widział zniszczone miasto dziecięcymi oczami. Ogarniał je dziecięcym umysłem. Czy aby na pewno dziecięcym? Czy dziecko, które jest świadkiem wojennych okrucieństw, niemieszczących się w ludzkim pojmowaniu, nadal jest dzieckiem? Czy też musiało dorosnąć w nienaturalnie szybkim tempie, aby przetrwać i zrozumieć to, co nie jest możliwe do zrozumienia?

W każdym razie Stefan chłonął swoje nowe miasto wszystkimi zmysłami. Ojciec Stefana, również Stefan, przedwojenny księgowy, przyjechał do Szczecina przygotować miejsce dla rodziny.

W rodzinnej Warszawie nie było do czego wracać. We wrześniu 1945 r. zamieszkali na rogu ul. Krzywoustego i Bolesława Śmiałego. W tej kamienicy od 1945 r. działał zakład fotograficzny, który istnieje do dzisiaj. W narożniku znajdował się sklep spożywczy. Gdy mama chciała kupić chleb, nie musiała wychodzić na ulicę, szła schodami do sąsiada na zakupy.

Dużo było wówczas wolnych mieszkań. W wielu stały jeszcze garnki na kuchniach. Niemcy w pośpiechu opuszczali domostwa. Osadnicy chodzili po mieszkaniach i brali, czego potrzebowali do rozpoczęcia nowego życia. Po zmierzchu lepiej było wcale nie wychodzić z domu, bo po ulicach grasowali podchmieleni Rosjanie. Za dnia dzieci z Krzywoustego i okolic ganiały się na skwerze u zbiegu ulic Sikorskiego i Bohaterów Warszawy. Stały tam nowoczesne, jak na tamte czasy, zabudowania. W podwórkach były ogrody, gdzie dzieci grały w piłkę, czy raczej gałgana, który miał piłkę imitować. Równie dobrym miejscem na zabawę była pusta wówczas ulica Krzywoustego.

Dzieciaki bawiły się, albo z zapartym tchem obserwowały kolumny nowo przybyłych do miasta, które przemieszczały się z Gumieniec ulicą Ku Słońcu, Sikorskiego, potem obok domu Piotrowskich. Czasem na placu Kościuszki ustawiał się żołnierz na motocyklu – harleyu, za nim wojskowe jeepy, które kierowały całym konwojem.

Po wojnie było bardzo kiepsko z wyżywieniem. Ojciec podejmował się prowadzenia księgowości u rzemieślników: piekarzy, rzeźników, od nich dostawał żywność. Chleb z cukierni na rogu Piastów i Jagiellońskiej był najlepszy na świecie.

Pierwsza szkoła powstała przy al. Piastów. Kierowała nią Janina Szczerska, i inaczej, jak „u Szczerskiej”, o szkole nie mówiono. Czwórka rodzeństwa Stefana chodziła do Szczerskiej, on też tam się uczył przez rok, potem ojciec przeniósł go do ćwiczeniówki przy Bolesława Śmiałego. Placówka podlegała średniej szkole pedagogicznej, początkujący nauczyciele nabierali tu pedagogicznych szlifów. Uczniowie stali w kolejce, by otrzymać pajdę chleba, musieli też łyknąć łychę tranu. Stefan lubił tran i często ustawiał się w kolejce dwa razy. Na pierwszą kolonię pojechał do Międzyzdrojów. Dzieci jadły tam przede wszystkim prowiant z paczek UNRRA – szynkę i pasztety z puszek, skondensowane soki.

W szkole średniej przy ul. Henryka Pobożnego Stefan miał kolegę, którego rodzice założyli sklep z błyskotkami „Ozdoba”. Dzięki pieniądzom tego kolegi chłopcy wiedli ciekawe życie. –

Chodziliśmy na wszystkie sztuki w Teatrze Polskim. Przy ul. Swarożyca było kino, byłem na pierwszym bodaj filmie wyświetlanym w Szczecinie pt. Zdobycie Berlina. Także na Swarożyca organizowane były różne imprezy sportowe. Pamiętam mecze bokserskie.

Szczecin miał bardzo mocną drużynę bokserską. Szczecin długo nie mógł się podźwignąć z ruin. Polityczne rozgrywki utrudniały sprawną odbudowę. Towarzysze radzieccy wywieźli wyposażenie fabryk.

Młody Stefan został elektrykiem i przepracował większość życia jako główny energetyk na wielkich budowach, dzięki którym powstały najważniejsze obiekty w Szczecinie. Miał wkład w budowę Polic, budynków dydaktycznych Politechniki Szczecińskiej, gmachu Akademii Handlowej przy ul. Mickiewicza, Telewizji Polskiej, budynku przychodni Portowej (stoi na betonowych palach) i Kolejowej.

Osadnik z Piekiełka

Władysław Kaczerski

Władysław Kaczerski

Władysława Kaczerskiego do pracy w Szczecinie skierowała Warszawska Dyrekcja PKP. Nikt nie pytał go o zdanie. Wtedy kolej zmilitaryzowano, a samowolne oddalenie się z miejsca pracy traktowano jak dezercję. Kiedy razem z kolegami przybyli na miejsce, wielu chciało stąd uciekać. Było niebezpiecznie i biednie. Czemu więc Władysław został? Bo założył tu sobie działkę, dostał mieszkanie, ożenił się. Wydawało się, że będzie dobrze. A jako skromny i pracowity człowiek zadowolił się skromnym i pracowitym życiem. Mieszka niezmiennie w tej samej kamienicy przy ul. Nad Odrą, bez łazienki i toalety, uprawia ten sam skrawek ziemi nieopodal domu.

Do Szczecina dotarł pociągiem towarowym. – Nawet nie próbowałem ucieczki. Gdy przyjechałem, byłem kawalerem, nie miałem nic do stracenia – zaczyna opowieść.

Pochodzi z wioski Piekiełko, powiat Mława. 8 sierpnia 1945 r. los rzucił go na „Dziki Zachód”. Zakwaterowany był na Dworcu Głównym, nad sklepami. W każdym pokoju były dwie – trzy osoby, każdy dostał koc do spania. Sowieci, którzy chodzili brzegiem Odry, dla rozrywki strzelali im w okna… O jedzenie musieli się martwić sami. Dopiero później na dworcu zorganizowano stołówkę. Wikt osadników nieco się poprawił, gdy do miasta zaczęły docierać paczki amerykańskie, a w nich wędliny, konserwy, słodycze.

Pan Władysław został zatrudniony w służbie ruchu – był nastawniczym na nastawni wykonawczej. W 1948 r. otrzymał mieszkanie.

– Jestem człowiek pracowity, więc szybko skopałem kawał pola niedaleko domu, wybudowałem murowany garaż w podwórzu. I poznałem dziewczynę, z którą się ożeniłem – wspomina.

W pionierskich opowieściach to takie proste: poznałem dziewczynę i się z nią ożeniłem. Po latach niepewności o życie młodzi musieli bardzo tęsknić za normalnością. Nie chcieli żyć samotnie, chcieli mieć kogoś bliskiego i – daj Boże – szybko usłyszeć śmiech dzieci. Błyskawicznie zakładali rodziny, które zresztą trwały przez kolejne dziesięciolecia, wielu otrzymało medale od prezydenta RP za wspólnie przeżyte 50 i więcej lat.

Z żoną pana Władysława, Jadwigą, było tak: młody Władysław wpadł na kielicha do kolegi, który mieszkał przy ul. Pocztowej. W tej samej kamienicy mieszkała samotna dziewczyna. Uczynni koledzy od razu skojarzyli młodych. Poznali się i spodobali. W 1948 r. odbył się ich ślub w kościele przy Pocztowej. Nie było hucznego wesela ani weselnej wódki. Władysław naszykował bimbru z cukru, przyjęcie odbyło się w mieszkaniu siostry panny młodej. Nie było wielu gości, ani zbyt dużo jedzenia. Ale muzycy z orkiestry kolejowej dopisali. I garnitur był jak należy, bo na bazarze od Niemców można było bez problemu kupić.

Urodziło się im czworo dzieci, jedno zmarło niedługo po urodzeniu. On pracował cały czas na kolei. W latach 70. złożył podanie na kurs adiunktów, został przyjęty, miał nadzieję trochę poprawić byt rodziny. Ale naczelnik go wezwał i powiedział: panie Kaczerski, może pan oczywiście brać udział w kursie, ale we własnym zakresie. Z pracy nie będzie pan urlopowany, bo czynnik polityczny się nie zgadza.

Jako bezpartyjny nie mógł liczyć na poparcie czynnika. A nie wstąpił do partii, bo mu się nie podobało to, co się w Polsce działo. Pracując w systemie zmianowym nie mógł chodzić „we własnym zakresie”. Został na stanowisku starszego nastawniczego

Parnelciu

Zdzisław Miller

Zdzisław Miller

Z Włocławka do Gdańska podróżnikom dopisywały jeszcze radosne nastroje. Nie było widać śladów wojny. Sierpniowa aura wręcz upajała. Później było znacznie gorzej. Zgliszcza. Gdzie okiem sięgnąć tragedia ludzka. Warunki podróży też się pogorszyły. Przybyło ludzi. Zdzisław razem z bratem Władziem przez kilka godzin jechali na zderzaku, przywiązani do wagonu paskiem. W nocy jeden drugiego budził, gdy oczy zamykały się ze zmęczenia.

Zdzisław Miler miał 19 lat. Z kolegami pojechał szukać szczęścia na zachodzie. Gdy dotarli do Szczecina, pięciu z nich opuściła śmiałość

i wrócili do Włocławka. Zdzisław – przeciwnie. Pokochał to miasto od pierwszego wejrzenia, mimo zniszczeń i niebezpieczeństw. Chyba z wzajemnością, bo przez kolejne lata z powodzeniem imał się różnych zajęć, poznał ukochaną żonę, która obdarzyła go wspaniałymi dziećmi, a te – wnukami. W tym „pokaleczonym” mieście przeżywał chwile wzruszeń, ale i wesołej zabawy. Swojemu zamiłowaniu do tańca zawdzięczał przydomek – Parnelciu.

W Szczecinie podobnie jak na innych dworcach i pobliskich drogach panował zamęt. Tłumy Niemców próbowały wrócić do kraju. Zaskoczył go widok kobiet z wysoko upiętymi włosami, na których wiązały turbany. Przyjechali na Gumieńce. Zobaczyli, jak do jednej Niemki podskoczył sowiecki żołnierz i brutalnie zerwał jej turban. Kobieta zaczęła rozpaczliwie wzywać pomocy. We włosach ukryte były kosztowności, które miały jej pomóc w rozpoczęciu nowego życia… Z Gumieniec kilka wagonów – w tym ich – przepchnięto jednak do Szczecina Głównego. Osadnicy musieli się dostać do Państwowego Urzędu Repatriacyjnego przy ul. Małopolskiej.

– Kule świstały, pochyleni przemykaliśmy wśród ruin – mówi. – U celu czekał na nas ciepły posiłek i spanie na słomie – uśmiechnął się na samo wspomnienie.

Już wcześniej dostał skierowanie do Urzędu Skarbowego w Szczecinie.

– Nikt nie wiedział, gdzie to jest – kontynuuje. – Szukaliśmy trzy dni. W końcu trafiliśmy. Naczelnik powitał nas słowami: „Oj, kochane chłopaki, pewnie jesteście strasznie głodni, ale ja mam tylko chleb”. Łza zakręciła się w oku na takie przyjęcie. Zawsze będę pamiętał smak tego chleba…

Pierwsze zadanie Urzędu Skarbowego to rejestracja działalności rzemieślniczej i handlowej. Przeszli cały Szczecin szukając przedsiębiorców. Kiedyś pan Zdzisław wracał ze stołówki z przydziałowym bochenkiem chleba pod pachą.

– Spośród gruzów w rejonie dzisiejszego Galaxy wyszła 6–7‑letnia dziewczynka, trzymając za rączkę jeszcze mniejszego chłopczyka i złapała mnie za rękaw – pan Zdzisław z trudem mówi. Przejmujące wspomnienie cierpiących dzieci znów wyciska łzy z oczu. – Wyszeptała po niemiecku: wujku, daj chleba… Dałem.

Były też i weselsze momenty. W Willi pod Amorem u zbiegu ulic Wojska Polskiego i Zaleskiego, którą zajmował adiutant Komendanta Wojewódzkiego Milicji Obywatelskiej, raz w tygodniu odbywały się tańce. Każdy z uczestników tych spotkań miał swoje przezwisko. Pan Zdzisław z racji upodobania do tańców przezwany został Parnelciem.

W Urzędzie Skarbowym pracował do roku pięćdziesiątego, ale miał dosyć, gdy zaczęła się polityka domiarów.

– Nie mogłem patrzeć, jak system niszczy ludzi – mówi.

Potem pracował w Powiatowej Radzie, a choć nie był to długi czas (znów polityka była mu nie w smak), to bogaty w konsekwencje: tam poznał żonę Teresę. Zawsze marzył o radiotechnice, ukończył kursy. Pracował w zakładach usługowych, potem w ZURiT (Zakład Usług Radiotechnicznych i Telewizyjnych), gdzie dotrwał aż do emerytury, już po wchłonięciu ZURiT przez Wojewódzkie Przedsiębiorstwo

oprac. Gabriela Wiatr
foto. Arkadiusz Piętak