Kiedy rodzinę Teresy Chmielewskiej wyrzucano z dworu, jej matka ze stoickim spokojem oceniła sytuację: trudno, taka jest konieczność historyczna. Tylko dlaczego oni muszą tak wszystko niszczyć, zastanawiała się patrząc na płonące na stosie książki i wdeptywane w błoto drobne przedmioty.

 

6 września 1944 r. nowa ludowa władza wydała dekret o reformie rolnej, który pozbawiał ziemiaństwa majątków i zakazywał byłym właścicielom mieszkania w ich pobliżu. PRL oceniła ten dokument, jako akt sprawiedliwości dziejowej, bo dzięki niemu uwłaszczono chłopów - tysiące chłopskich rodzin dostało po 2-3,5 ha. Historycy po latach stwierdzą, że tak zaczęło się niszczenie polskiego ziemiaństwa, którego tradycja i obyczaje nie pasowały do ustroju socjalistycznego.

Hubal i pierwszy bolszewik

Golesze, w powiecie Piotrków Trybunalskich, w których mieszkali Chmielewscy, był pięknym 640-hektarowym majątkiem. Mama Teresy odziedziczyła go wraz z rodzeństwem po dziadkach. Wyjechała, gdy wyszła za mąż za oficera zawodowego. Wróciła w 1939 r. Tu było jej rodzinne gniazdo. Nikt nie wyobrażał sobie życia w innym miejscu.

- Podczas wojny ludzie z oddziału Hubala przyjeżdżali do nas po żywność, Hubal był kolegą ojca - wspomina Teresa z Chmielewskich Niegolewska. – Potem, po rozwiązaniu oddziału, u nas ukrywali się jego członkowie. Przez cztery lata ukrywaliśmy też Żyda. Codziennie w kuchni przygotowywane były makarony z całych jaj i pakowane w paczki, które mama wysyłała do znajomych w obozach.

Rodzina szczęśliwie wojnę przetrwała. Ojciec był optymistą, nie wierzył, że Polskę zajmą Rosjanie.

Pierwszy bolszewik zjawił się w majątku 23 stycznia 1945 r. Teresa leżała chora w pokoju, w którym było jeszcze dziewięciu uciekinierów z Warszawy, po Powstaniu Warszawskim. Nie wiadomo dlaczego, ludzie zaczęli wiwatować na cześć czerwonoarmisty. Ten podbiegł do ojca Teresy, wyrwał mu zegarek, a potem zbliżył się do łóżeczka dziewczynki. Jednym ruchem zrzucił kołdrę, złapał ręką za nogę dziecka i zrzucił je na ziemię. Zaczął dźgać materac bagnetem. Wiwatującym głos zamarł na ustach.

Wkrótce przyszły wieści, że rozparcelowano już pobliskie rodzinne majątki: Karolinów i Modrzewek. Do Goliszów komisja, która parcelowała, przyjechała na początku lutego.

- Zażądali po 60 kołder, poduszek i ręczników, nie przyjmując do wiadomości, że wszystko jest już rozdane - wspomina Teresa Niegolewska. - Zamknęli spiżarnię, pozbawiając nas całkowicie żywności.

Rodzina przetrwała dzięki służbie i okolicznym mieszkańcom. Ci reagowali ze śmiechem na pytania komisji, która chciała koniecznie znaleźć dowody wyzysku i nieludzkiego traktowania ludu przez „panów”. Ojca Teresy aresztowano. Reszta rodziny zamieszkała w maleńkiej służbówce, w Tomaszowie Mazowieckim.

Pistolet przy skroni

Nowosielce, 300-hekltarowy majątek niedaleko Sanoka, był w rodzinie Gniewoszów od połowy XVIII w. Rodzina przesiedziała w nim wojnę, uciekła dopiero, gdy w tamtym rejonie zaczęła się  wymiana ognia między Niemcami, a nadciągającymi Sowietami. We dworze zorganizowano szpital, na podwórzu stanęły katiusze. Gdy wojsko wycofało się, do majątku wrócił dziedzic, Antoni Gniewosz, wraz z ciotką Heleną, współwłaścicielką. Zamieszkali w jedynym ocalałym budynku, oficynie. Pytali nowej władzy, co mają dalej robić. Zostać i gospodarować, usłyszeli. Skończyli żniwa, dziękując Bogu, że nie zdarzył się wypadek – uciekający Niemcy zaminowali pola.

Pewnego wieczoru przyjechał jakiś człowiek i z pistoletem w dłoni zaczął biegać po majątku pytając o właścicielkę. Wpadł do pokoju, w którym spała, przyłożył pistolet do jej skroni i powiedział: jutro was tu już nie ma. Nic mnie to nie obchodzi, chcę spać, ciotka obróciła się do ściany. Jednak na drugi dzień spakowali z Antonim cztery walizki i wsiedli na furmankę. Ludzie ze wsi uznali, że mogą zabrać ze sobą jeszcze dwie krowy, resztę bydła ojciec Antoniego już wcześniej rozdał służbie.

Pojechali do Sanoka, do znajomego. Krowy szybko zniknęły, widocznie ktoś uznał, że jemu są bardziej potrzebne. Po kilku dniach po Antoniego przyszło dwóch panów.

- Powiedzieli, że mam być świadkiem w jakiejś sprawie - wspomina. - Zamknęli mnie w celi, w której siedziało już wielu ziemian i przedstawicieli lokalnej przedwojennej władzy. Bałem się, że jak niektórzy zostanę wywieziony w głąb ZSRR. Ale wcielili mnie do wojska. Na front już nie zdążyłem pojechać, bo skończyła się wojna.

Zaczęły zabory, skończył PRL

Pod koniec I wojny na Lubelszczyźnie panował głód. Właśnie to zapamiętał ojciec Jana Kochanowskiego, gospodarzący 360-hekatrowym Łopiennikiem. Gdy w 1944 r. do majątku dotarły informacje o decyzjach nowej ludowej władzy, ojciec postanowił, że zostaną tak długo, aż zbiorą zboże, żeby ludziom nie zabrakło chleba. Posiedzieli dłużej, w efekcie ojca oskarżono o utrudnianie reformy rolnej. Zanim do Łopiennika przyjechała komisja, aby parcelować ziemię, kilka odkrytych ciężarówek przysłało NKWD. Przez otwarte okna wyrzucali cenne przedmioty, meble, dywany, powyrywane z hakami obrazy. Książki, jako niepotrzebne wdeptywali w ziemię. Zabrali ojca i stryja i ruszyli do Lublina. Na drugi dzień, najmniejszą furmanką, przydzieloną przez komitet folwarczny, wyjechała reszta rodziny. Z pamiątek ludzie pozwoli zabrać tylko stolik brydżowy - nowa władza stwierdziła, że jej nie będzie potrzebny.

- Niszczenie ziemiaństwa zaczęło się od powstań listopadowego i styczniowego, w których brało udział ziemiaństwo i szlachta zagrodowa - ocenia Jan Kochanowski. - Za karę car odebrał łącznie ponad 10 tys. majątków, około 2 mln hektarów. W 1939 r. Niemcy wyrzucili wielu ziemian z zachodnich terenów Polski. W 1944 r. dekret o reformie rolnej, który zniszczył resztkę ziemiaństwa, był jednym z pierwszych aktów normatywnych nowej władzy.

Złe pochodzenie

Zapis o pochodzeniu nie ułatwiał życia. Teresie Chmielewskiej zapisano na świadectwie szkolnym: wszechstronnie uzdolniona, bardzo pilna, osiąga wyniki bardzo dobre. A dalej: ojciec kandydatki przedwojenny oficer zawodowy, kandydatka społecznie mało aktywna. W „Uwagach” delegat ministra szkolnictwa wyższego ds. młodzieży wydał wyrok: do egzaminu dopuścić, lecz nie przyjąć na uczelnię. Nie wiedziała o tym, próbowała zdawać na filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zdziwiła się słysząc pytanie: czy wyszłaby pani za oficera przedwojennego? Nie, bo za stary, odpowiedzią rozbawiała całą komisję, która jednak zastosowała się do nakazu władz. Na UJ Teresa nie dostała się. Ojciec był zwalniany z pracy pod byle pretekstem. Matce, która przed wojną skończyła m. in. 2-letni kurs ogrodnictwa na UJ, zaproponowano pracę zgodnie z kwalifikacjami: sortowanie ziemniaków. Spokój dano im dopiero po latach.

Nowej władzy podpadł też Gniewosz. Gdy wyszedł z wojska, pojechał na Śląsk administrować majątkiem poniemieckim. Jego kolega, zaangażowany w działalność organizacji Wolność i Niepodległość, wpadł w ręce bezpieki, a Gniewosz uciekł do Szczecina. Ciągle nachodzili go panowie z Urzędu Bezpieczeństwa. W 1949 r. miał dość życia w lęku i postanowił uciec przez zieloną granice na Zachód. UB dowiedziała się o planach. Na 3,5 roku trafił do więzienia. Pracował karnie w kopalni i kamieniołomach. Po wyjściu i licznych zmianach miejsc pracy, odzyskał spokój dopiero w Spółdzielczości Pracy.

Kochanowski miał szczęście - właścicielką Łopiennika była jego mama, a w peerelowskich ankietach wpisywało się tylko zawód ojca. Wpisywał więc zgodnie z prawdą: administrator majątku, a swoje pochodzenie określił jako „inteligencja pracująca”. Raz tylko znajomym zwierzył się, że jest synem obszarnika. Zerwali z nim kontakt.

*

Dziś ziemianom zostały wspomnienia z innego życia przed wojną, kilka zdjęć domów, czasem okazałych, „pańskich”, czasem niedużych i skromnych. Teresa Niegolewska jeździ często do Goleszów na groby bliskich. Dwór kupił ktoś, jak fama niesie, dzięki koneksjom. Jest tam stadnina koni. Antoni Gniewosz był w Nowosielcach kilka razy, głównie po to, żeby ufundować tablicę w kościele upamiętniającą ciotkę, bez której kościół by nie powstał. Cieszy się, że dwór istnieje, mieści się tam szkoła rolnicza. Jan Kochanowski Łopiennik omija, dwór popadł w ruinę, zawalił się dach. Ziemianin bywa w szkole podstawowej, w Kępie dwa kilometry dalej, w której wiszą informacje o rodzinie Kochanowskich. Zapraszany jest też do gimnazjum w Lublinie, które nosi imię jego przodka, Jana z Czarnolasu.