Moskwa, listopad 1992 r., chłodny dzień, Łubianka. Przed bramą tego jednego z najbardziej przerażających miejsc sowieckiego imperium zatrzymuje się samochód. Wysiada z niego polski konsul, Michał Żurawski. Nie wchodzi do środka, czeka. Podchodzi do niego mężczyzna. To szef

wydziału archiwum SSB Łubianki. Podaje kartkę. Niczego nie wyjaśnia, mówi tylko: to może zainteresować pana Andrzeja Milczanowskiego. Na kartce jest kilkadziesiąt nazwisk i jakieś numery. Jeszcze wtedy konsul nie wie, że patrzy na dowód jednej ze zbrodni popełnionych podczas II wojny światowej. Tego wieczoru wysyła do Milczanowskiego faks.

Dopiero po dwóch latach będzie wiadomo na pewno, że to fragment tzw. ukraińskiej listy katyńskiej, czyli spisu nazwisk Polaków zamordowanych przez Sowietów w 1940 r. na terenie Ukrainy Zachodniej. Może gdyby nie ten ślad, Polacy nigdy nie dostaliby pełnej listy, nie byłoby polskich badań na wielkim cmentarzysku w Bykowni pod Kijowem. Kiedyś, może do końca września okaże się choć w przybliżeniu, ilu Polaków tam leży. Nie wiadomo, czy uda się zidentyfikować chociaż część ofiar, zamordowanych strzałem w głowę, albo uderzeniem ostrego narzędzia.

Z prośbą do Cioska

- Pewnego dnia zadzwonił telefon i usłyszałem, że w archiwum Łubianki znaleźli coś ciekawego, że mam przyjechać - opowiada konsul. - Zdziwiłem się, gdy szef archiwum powiedział, żebym nie wchodził do budynku, tylko czekał na ulicy. Gdybym wszedł, ktoś musiałby wystawić mi przepustkę, odnotować wizytę. Wyglądało, że Rosjanie nie chcą, aby po spotkaniu ze mną pozostał jakikolwiek ślad.

Na kartce, przy numerze 1942, widniało nazwisko ojca Andrzeja Milczanowskiego, Stanisława. Od września 1939 r. rodzina nie miała od niego żadnych wiadomości.

- Gdy tylko zostałem szefem UOP od razu zacząłem szukać ojca - mówi Andrzej Milczanowski. – Napisałem list do ówczesnego ambasadora Polski w Rosji, Stanisława Cioska, z prośbą o pomoc. Odpisał obszernie, że mimo starań, niczego nie udało się ustalić.

W lutym 1991 r. Milczanowski pisał też do Ministerstwa Spraw Zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Dostał odpowiedź, że nie udało się odnaleźć żadnych informacji o losach jego ojca. „Nie jest wykluczone, że istniejące w przeszłości dossier Stanisława Milcznowskiego i inne dokumenty (...) zostały zniszczone razem z innymi materiałami archiwalnymi dotyczącymi obywateli polskich, o czym dowiedzieliśmy się z niedawno opublikowanych dokumentów KC KPZR” – napisano w liście.

O Stanisławie Milczanowskim niczego nie potrafiło też powiedzieć Ministerstwa Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. Ale jego pracownicy zwrócili się z prośbą do władz Ukrainy o szukanie materiałów archiwalnych byłego KGB Ukrainy. Wtedy udało się tylko ustalić, że został aresztowany w Równem, we wrześniu 1939 r., przeniesiony do wiezienia w Kijowie, a potem „przekazany do dyspozycji NKWD ZSRR”.

Ani słowa o tym, co działo się dalej.

A komunistę pamiętasz?

17 września 1939 r. Sowieci zajmują wschodnie kresy Rzeczpospolitej. Stanisław Milczanowski, wiceprokurator Sądu Okręgowego w Równem, mieście Zachodniej Ukrainy, wie, że musi zniknąć. Zajmował się wieloma sprawami, w tym politycznymi, w które zamieszani byli miejscowi komuniści. Prokurator nie ma złudzeń - nowa władza rozliczy go z jego pracy.

Ukrywa się u znajomych na strychu. Ale nie wytrzymuje - w domu została żona z 4,5-letnią córeczką Wandą i 4-miesięcznym synkiem Andrzejem. Tęskni za nimi. 26 września zakrada się do domu, w którym wynajmowali mieszkanie. Jest 5 rano. Bierze bieliznę na zmianę, myje się. Gdy zaczyna się golić, do domu wchodzi NKWD. Czytają, że „zostaje aresztowany za aktywne występowanie przeciwko władzy radzieckiej”. Gdy żona protestuje próbując przekonać, że mąż był przecież urzędnikiem państwowym i wykonywał jedynie swoje obowiązki słyszy – jak nie umilkniesz pójdziesz tam, gdzie i on. Milczy więc i tuli synka, odciąga córeczkę od ojca.

Jeden z tych, którzy przyszli, patrzy w oczy Milczanowskiemu i pyta: a komunistę Rossa pamiętasz? To ja.

Żonie udaje się tylko dowiedzieć, że mąż przebywa w wiezieniu w Równem. Dzięki temu, że na początku strażnikami są tam jeszcze Polacy, przychodzi od niego gryps: zabierz dzieci i wyjeżdżaj. Od razu pakuje walizki. Po nią i dzieci przyjeżdżają ze Lwowa jej ojciec i brat. Gdy zimą i tam robi się gorąco, bo wciąż kolejne transporty wywożą Polaków w nieznane, Milczanowska zabiera dzieci i uciekają do wioski Kozice. Aby zarobić na chleb pracuje jako nauczycielka. Na potrzeby miejscowych wymyśla historię: mąż księgowy przepadł na wojnie. Mali Milczanowscy siedzą grzecznie w ławkach i starają się nie przeszkadzać.

Wracają do Lwowa, gdy Niemcy uderzają na ZSRS. Mimo starań nie udaje się trafić na ślad Stanisława Milczanowskiego. Ludzie mówią, że więźniów z Równego przenieśli do więzień w Kijowie i Charkowie.

Po wojnie Milczanowska i dzieci wraz z innymi repatriantami jadą do Polski. Rodzina wysiada na Śląsku. Niemal od pierwszych dni kobieta szuka męża przez polski i szwajcarski Czerwony Krzyż. Nic, jak kamień w wodę. Aż do początku lat 50. wierzy, że Stanisław żyje.

Dopiero po wielu latach syn dowie się, że sprawę ojca przekazano OSO NKWD ZSRR tzw. „trojce”. To byli trzej wysocy funkcjonariusze NKWD, którzy wydawali wyroki śmierci wyłącznie na podstawie akt, nie przesłuchując aresztowanych. Na podstawie ich decyzji zginęli internowani m.in. Ostaszkowa, Starobielska i Kozielska oraz tysiące innych.

- Słyszeliśmy o Katyniu, ale do głowy nam nie przyszło, że podobny los mógł również spotkać ojca, przecież tamte mordy dotyczyły polskich oficerów i policjantów - mówi Andrzej Milczanowski.

Najściślej strzeżone dokumenty zbrodni

14 października 1992 r.. Specjalny wysłannik prezydenta Rosji Borysa Jelcyna, przewodniczący Komitetu ds. Archiwów Państwowych przy Radzie Ministrów Federacji Rosyjskiej, prof. Rudolf Pichoja, wręcza prezydentowi RP Lechowi Wałęsie rzecz, którą historycy określili jako „najściślej strzeżone dokumenty zbrodni”. Były to kopie pism świadczące o tym, jak doszło do zbrodni katyńskiej.

Dokumenty mówiły o tym, że 5 marca 1940 r. Biuro Polityczne WKP (b) ZSRR podjęło decyzję o rozstrzelaniu przez NKWD 14700 polskich jeńców z Ostaszkowa, Starobielska i Kozielska, a także 11 tys. polskich obywateli trzymanych w białoruskich i ukraińskich więzieniach. Właśnie na podstawie tej decyzji zostało rozstrzelanych łącznie 21857 polskich obywatelki: 14552 jeńców ze wspomnianych obozów i 7305 z więzień Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi.

O zbrodni dokonanej na jeńcach wojennych Polacy wiedzą wtedy już bardzo wiele, o Lesie Katyńskim od kilku lat wolno uczyć w szkołach. O wymordowaniu cywilów na innych terenach – właściwie nikt nic nie wie. Przekazane dokumenty to pierwszy sygnał. Miesiąc później pojawia się kartka z Łubianki.

Białoruś nie odpowiada na zapytania polskiej strony dotyczące tzw. białoruskiej listy katyńskiej, choć są świadkowie, którzy twierdzą, że taka istnieje. Natomiast Ukraina, w maju 1994 r., przekazuje Polsce wykaz 3435 aresztowanych w 1939 r. polskich obywateli. W 1999 r., w wywiadzie dla „Przeglądu Polskiego”, ukazującego się w USA, ówczesny wiceszef ukraińskiej SB, Wołodymyr Prystajko przyznaje, że polskich ofiar represji zaczęto poszukiwać na Ukrainie dopiero wówczas, gdy o pomoc w ustaleniu losów swego ojca zwrócił się do ukraińskich instytucji ówczesny szef polskiego MSW, Andrzej Milczanowski. Od poszukiwań listy z nazwiskami pomordowanych zaczęła się współpraca polskich i ukraińskich służb specjalnych.

Nie mogli nic nie mówić

- Uzyskanie całej listy nie było proste - wspomina konsul Żurawski. - Ukraińcy najpierw w sposób dziecinny tłumaczyli, że zachowała się tylko ta jedna kartka, wypytywali, skąd ją mamy. Dziwię się do dziś, że robili takie ceregiele, przecież mogli zwalić wszystko na ZSRR, mogli umyć ręce i powiedzieć: ta zbrodnia to nie my. Jednak długo nie chcieli pokazać dokumentów.

- Ukraińcy nie mogli już udawać, że nie mają niczego w swoich archiwach, kartka, która do mnie trafiła mówiła co innego – twierdzi Andrzej Milczanowski.

Na kartce zachowała się adnotacja, że KGB Ukrainy przesłało dokument do rosyjskiego archiwum w lutym 1992 r. Dlaczego Rosjanie aż przez dziewięć miesięcy zwlekali z ujawnieniem dokumentów, pozostanie pewnie na zawsze tajemnicą.

Milczanowski zlecił przeprowadzenie ekspertyzy historycznej kartki. Podjął się jej Jędrzej Tucholski z Polskiej Fundacji Katyńskiej. Ekspert zauważył, że lista jest podobnie znakowana, jak listy sporządzane przez NKWD ZSRR w maju i kwietniu 1940 r. W ich nagłówkach nakazywano komendantom obozów jenieckich w Ostaszkowie i Kozielsku bezzwłocznie kierować wymienione na tych listach osoby do dyspozycji naczelników zarządów NKWD w Kalininie i Smoleńsku, co było jednoznaczne z wysłaniem ich na śmierć. „Było wysoce prawdopodobne, że aparat biurokratyczny NKWD zastosował jednolity system numeracji wszystkich cząstkowych list zawierających nazwiska skazanych (...). Stąd wniosek, że wszystkie listy (...) są efektem działalności „trojki” NKWD ZSRR (...). Są zatem listami osób skazanych na śmierć w ramach tej samej, zarządzonej odgórnie, akcji ludobójczej”.

Właściwie Milczanowski nie miał już wątpliwości co do tego, jaki los spotkał jego ojca, ale chciał mieć pewność. Napisał do Służby Bezpieczeństwa Ukrainy.

Ukraińcy odpisali, że postępowanie karne w sprawie rozstrzelania obywateli narodowości polskiej w latach 1940-41 prowadzi prokuratura wojskowa Federacji Rosyjskiej i właśnie tam znajdują się wszystkie dokumenty.

Z Archiwum Federacji Rosyjskiej nadeszła odpowiedź, że w ukraińskim archiwum znajduje się dokument, z którego wynika, że 25 listopada 1940 r., do wydziału specjalnego NKWD zostały skierowana akta więzienne 3435 więźniów, w tym Staniasława Milczanowskiego, numer porządkowy 1942. Znajduje się też spis z 1956 r., z którego wynika, że materiały operacyjno-kontrolne z archiwalnych spraw śledczych zostały zniszczone.

Sprawa nabiera tempa, gdy w 1993 r. Rosjanie ujawniają notatkę z 1959 r., której adresatem był Chruszczow. Był to wniosek o zniszczenie wszystkich kart ewidencyjnych 21857 obywateli polskich, w tym rozstrzelanych w Katyniu. Na notatce nie ma żadnej adnotacji Biura Politycznego KC KPZR, nie ma dowodów, że taka decyzja została podjęta. Jednak archiwiści rosyjscy uznają, że to właśnie wtedy wszelkie ślady zbrodni zostały zniszczone.

Rok 1994 r. Ukraina przekazuje Polsce kopie wykazu osobowych akt więziennych 3435 osób. Wtedy pada nazwa: Bykownia.

Ślad z listy nr 42

Polskie badania na cmentarzu w Bykowni rozpoczęły się w 2001 r., ale na kilka lat zostały przerwane. Wznowiono je dopiero dwa miesiące temu. Sprawa nie jest prosta – prawdopodobnie w tamtym miejscu leży kilkadziesiąt, a może nawet 300 tys. osób: głównie Ukraińcy – ofiary czasów terroru, członkowie UPA, a także Rosjanie, inne narodowości ZSRS, Polacy. O istnieniu wielkiego cmentarzyska doskonale wiedzieli miejscowi, którzy od lat przeszukiwali groby, licząc na znalezienie czegoś wartościowego, np. łańcuszków, pierścionków, złotych zębów. W latach 60. ówczesna władza radziecka starała się zatrzeć ślady zbrodni – cmentarzysko rozjeżdżały czołgi. Być może to spowodowało, że wiele drobnych przedmiotów z płytkich grobów znalazło się na powierzchni ziemi. W 1988 r. rosyjski prokurator Ignatiew prowadził badania w Bykowni – podobno sporządził 12 tomów akt i nagrał wiele kaset wideo, ale dotarcie dziś do tych materiałów praktycznie jest niemożliwe.

Polskie badania w Bykowni mają zakończyć się za kilka tygodni, może później. Na razie odkryto około 105 grobów. Nie ma wątpliwości, że w części znajdują się szczątki Polaków. Zachowały się strzępy umundurowania, guziki, przedmioty osobiste.

- Jeśli badacze znajdą kogokolwiek, kogo będzie można zidentyfikować jako osobę znajdującą się na liście śmierci nr 42, będę miał pewność, że tam leży mój ojciec – mówi Andrzej Milczanowski. – Jednak niezależnie od wyników badań wybieram się do Bykowni w przyszłym roku na Wszystkich Świętych. Chcę w tamtym miejscu zapalić świeczkę.