Ostatni raz Helena Czupryńska krzyczała w nocy trzy dni temu. Płakała bezsilnie, jak dziecko, nie mogąc uciec od obrazów, które dręczą ją od lat. Lilianna, córka Heleny wie, że gdy mama krzyczy, przez sen nawołuje bliskich, trzeba do niej szybko pójść, łagodnie wybudzić, broń Boże nie szarpać,

bo wtedy jej strach stanie się upiorny, nie do wytrzymania.

Sny są męczące, bo ciągle powtarzają się w nich te same sceny, te same przerażające twarze i obce krajobrazy. Ale najgorsze jest uczucie pustki, osamotnienia. I beznadziei.

Pukanie do drzwi

Po ojca Heleny, Romana Markiewicza, przyszli pod koniec jesieni 1939 r. Był urzędnikiem państwowym, należał do miejscowego establishmentu. Enkawudziści szukali broni nawet w herbacie, powyciągali dzieciaki z łóżek i trzepali materace. Nie znaleźli niczego, ale ojca zabrali i poprowadzili nie wiadomo dokąd. Nigdy już go nie zobaczyli. Wiosną zachorowała mama. Czuła, że umiera. Pewnego dnia, gdy przy jej łożu zebrały się sąsiadki, poprosiła, by poszły do siebie i wróciły, jak już będzie po wszystkim, to wtedy jej zaśpiewają. Zosiu, zwróciła się do najstarszej córki, czy jest jeszcze dużo chleba? Jeśli nie, zrób rozczyny, bo jak umrę, nie będziesz miała czym ludzi poczęstować. Dzieciaki biegały po domu, nie wierzyły, że mama odejdzie. Ale kilka godzin potem wuj, ustawił pięcioro rodzeństwa obok poduszki mamy. Pobłogosławiła je: najpierw 4-letniego Mikołaja, potem 8-letniego Witka, 10-letnią Helenkę, 14-letnią Elę i 18-letnią Zosię.

O północy umarła.

Tej śmierci NKWD nie zdążyło odnotować. Gdy w dwa tygodnie później pod dom zajechała furmanka, wojskowi zdziwili się, że nie ma nikogo z dorosłych. Tak, czy siak, dzieci to też wróg, bo Polaki. Kazali pakować się do transportu.

Helenka rozpłakała się, a enkawudzista dał jej czarne groszki. Nie chciała, rozsypała na ziemię. No, co wy, zdziwił się, przecież wieziemy was do taty. On ładny dom dla was wybudował.

Ludzie ze wsi wrzucali na furmankę, co kto mógł, wciskali dzieciakom w ręce jakieś jedzenie. Wuj narzucił na Helenkę kapotę. Gdy po drodze mijali cmentarz, Zosia chciała pobiec na grób mamy, pożegnać się. Wycelowali do niej z czterech karabinów maszynowych. Odbezpieczyli. Wróciła.

Po co bierzecie te dzieci, lepiej weźcie mnie, starego, błagał wuj na stacji, gdy pakowali ich do ostatniego wagonu transportu ciągnącego się po horyzont. Ale nikt nie chciał słuchać. Uścisk wuja to była ostatnia rzecz, jaką z tamtych chwil zapamiętała Helenka. Już nigdy Zarzecze, powiat Stara Wilejka w województwie wileńskim, nie miał być jej domem.

Po co komu sieroty

We wsi upiekli chleby, aby dać bliskim na drogę, ale gdy przyszli z bochenkami usłyszeli, że transport ruszył. Ale tak naprawdę ruszył dopiero kilka godzin potem. Nikt nie wiedział, że wywożeni mają przed sobą miesiąc podróży.

W bydlęcym wagonie rodzeństwo Markiewiczów siedziało ciasno przy sobie. Nikt się nimi nie zainteresował, może z wyjątkiem pewnej pani z dwójką dzieci. Helena pamięta, że cały czas myśleli o tym, alby na stacjach dostać coś do jedzenia, każdy ze swojej porcji dawał dodatkowy kawałeczek najmłodszemu.

Przywieźli ich w Mamlucki Rajon, do północnego Kazachstanu. Miejscowi mieli prikaz przyjmować przybyszów na kwatery. Ale piątki dzieci nie chciał nikt. Dwa dni przesiedzieli na mrozie. Zlitowała się nam nimi staruszka, której syn zginął na froncie. Zaprosiła ich do swojej ziemlanki, którą dzieliła z synową. Babcia dała im dach nad głową, ale o jedzenie musieli troszczyć się sami. Helenkę wzięli do bronowania, razem z inną 10-latką miała poganiać parę starych wołów. Nie były w stanie wyrobić normy, nie zarabiały na pajdę chleba. Jednak powoli dzieci uczyły się wszystkiego. Bracia zbierali rozsypaną pszenicę, którą prużyli wieczorem na patelni. Szukali zgniłych kartofli, różnych korzeni i traw, wszystkiego, co dawało się strawić. Żebrali. Zosia zbierała liście, lebiodę, dorzucała garstkę mąki i piekła niby chleb. Popijali wodą ze stawu zielonego latem, tak pełnego robaków, że trzeba było wodę przepuszczać przez szmatkę. Przeszli tyfus, żółtaczkę, malarię, chorowali na płuca. Mieli wrzody na ciele, poranione nogi. Ale przetrwali.

Gdy ich gospodyni umarła, przygarnęła ich inna, wdowa po żołnierzu, z trójką dzieci. Z roku na rok dawali sobie radę coraz lepiej. Miejscowi uwierzyli, że Zosia umie wróżyć, gdy jednej Rosjance powiedziała, że dostanie list z dobrą wiadomością i taki list przyszedł. Chodziła z najmłodszym, Mikołajem, od domu do domu i wróżyła. Zosia umiała też prząść wełnę – za kilogram owczej wełny dostawała wiadro kartofli, a za zrobioną na drutach przez siostry chustkę topione masło, które można było sprzedać na rynku, do którego trzeba było maszerować 15 kilometrów. Ludzie do nich przywykli, litowali się nad sierotami, czasem przychodzili z cieniutkimi blinkami i razem modlili się za spokój duszy ich rodziców. Po trzech latach kołchoz dał rodzeństwu kilka grządek, hodowali kapustę, ziemniaki, buraki.

Nie umieli się uporać tylko z jednym - z tęsknotą za mamą. Wszyscy mieli mamy dookoła tylko oni nie. Helena często wychodziła w step i wołała głośno: mamo, mamusiu. Słowa powtarzało echo, a dziewczynka wierzyła się, że to głos matki. Zabierała młodszych braci i przekonywała: chodźcie ze mną, a usłyszycie mamę.

Nigdy tam nie powrócicie

Dwa razy bali się, że ktoś ich może rozdzielić, że nigdy do Polski nie wrócą. Starsze siostry mówiły, że póki trzymają się razem, póki są jak palce jednej ręki, przetrwają. Kiedyś przy bogatym kołchozie zobaczyli przysypaną śniegiem pszenicę, której ktoś zapomniał sprzątnąć. Wrócili po nią z workami, szczęśliwi, że najedzą się do syta. Zobaczył ich nadzorca, oskarżył o kradzież i zamknął w kantorku. Przesiedzieli cała noc przerażeni, że rano zjawi się NKWD i zabierze do więzienia, na katorgę. Na szczęście przyjechał jakiś ludzki urzędnik, który zadzwonił, gdzie trzeba i jeszcze nakrzyczał, że przy takim głodzie trzeba władze kołchozu o sabotaż oskarżyć. Dzieci puszczono wolno.

Groźniej było, gdy pojawiły się pierwsze wieści, że można jechać do Polski. Nigdy tam nie powrócicie, krzyczeli najzagorzalsi kołchozowi komuniści. Władze sowieckie nakazały podjęcie radzieckich paszportów. Kto odmawiał, miał iść do więzienia. Polacy zdawali sobie sprawę, że taki paszport może oznaczać jedno: zostaną uznani za obywateli radzieckich i nigdy do Polski nie wrócą. Niektórzy odmawiali i szli do więzienia. Innym hardym jakoś się udało. Wśród nich była najstarsza z rodzeństwa, Zosia. Ale sowieccy urzędnicy zgodzili się wypuścić do kraju tylko ją i Elżbietę. Bo czyje są młodsze dzieci, nie wiadomo, twierdzili. Starsze siostry zdecydowały, że zostają. Miesiąc trwało jeżdżenie do najbliższego miasta, przedstawianie świadków sprzed wojny. Udało się - w czerwcu 1946 r. transport, którym jechali ruszył do Polski i zatrzymał się na szczecińskim Niebuszewie. Po sześciu latach i dwóch miesiącach rodzeństwo wróciło do ojczyzny.

Każdy z nich przechorował zsyłkę, ale przeszłość najgorzej prześladuje starszą siostrę. Elżbieta od wielu lat żyje tylko tym, co zdarzyło się w Kazachstanie. Barykaduje drzwi, bo boi się, że przyjdą po nią i zabiorą w nieznane. W pokoju trzyma ziemniaki i wciąż je liczy, bo nie wierzy, że już nie będzie głodna. Nie wierzy, że bliscy żyją i nic im nie grozi.

Helena śni swoje sny. Ulgę przynosi dzień.