Na dworcu w Brześciu podeszła do nich młoda kobieta. Skąd jesteście, zapytała wskazując na identyfikatory. Jesteśmy Polakami, wracamy z cmentarza w Miednoje, odpowiedzieli. Kobieta spojrzała smutno i wyznała: widziałam uroczystość w telewizji. Wybaczcie nam, Polacy.

Na otwarcie cmentarza wojennego w Miednoje, który kryje szczątki 6311 polskich policjantów, żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza, żandarmów, oficerów wywiadu, pracowników wymiaru sprawiedliwości i służby więziennej, przyjechala tylko jedna wdowa. Niewiele żon dożyło momentu, kiedy w miejscu kaźni mężów, po 60 latach, pojawiły się tabliczki z ich nazwiskami. Kwiaty przy nich składały głównie dzieci pomordowanych.

- Jesteśmy już starzy, ale nasze odczucia były dziecięce, przecież naszych ojców ostatni raz widzieliśmy mając po kilka, kilkanaście lat - mówi Romuald Sikora.

Szambo nad mogiłą

Barbara Samolej po raz pierwszy była w Miednoje dziewięć lat temu. Od autobusu do cmentarza szli wraz z księdzem, odprawiając drogę krzyżową. Kiedy doszli, zobaczyli wielką mogiłę. Złożono w niej szczątki policjantów ślaskich, ekshumowane z jednego z dołów śmierci. Nad nim znajdowało się szambo, do którego spływały nieczystości z okolicznych daczy. Teren, gdzie zakopano pomordowanych, należał do NKWD. Sowiecka policja polityczna miała tam swój ośrodek wypoczynkowy.

- Wtedy, w 1991 r., każdy z nas wziął grudkę ziemi z cementarza, jakieś szyszki, gałązki. Przywieźliśmy to wszystko do Polski, na mogiły naszych bliskich - mówi Barabara Samolej. - Ziemię z ich grobów zawieźliśmy tam. Wiem, że teraz moi rodzice są razem.

- W 1995 r. w Miednoje istniały już obrysy dołów śmierci - wspomina Stanisław Mrówczyński. - Chodziłem między nimi nieomal na palcach,  zdawałem sobie sprawę, że gdzie bym nie stąpnął, pod ziemią znajdują się szczątki ofiar. Szukałem ojca, stryja i 66 osób z rodzinnego Drohobycza, które tam zginęły.

Pieczątka na ustach

Kiedy wybuchła wojna, Barbara Samolej miała 6 lat. Ojciec, komendant policji w Raszkowie pod Warszawą, kazał rodzinie wyjechać do Pruszkowa, do dziadków.

- Nie mogę wam nic innego załatwić, jak chłopską furmankę - martwił się, czy im będzie wygodnie. Na pożeganie córka zarzuciła mu ręce na szyję. Przeczuwał, że widzi rodzinę po raz ostatni. Zdążył jeszcze opowiedzieć żonie, że śniła mu się jego matka. Przyjdź do mnie syneczku, mówiła we śnie.

Nigdy nie nadeszła od niego żadna wiadomość.

Ojciec Romualda Sikory też był policjantem, w Kobylnej, wspomagał Korpus Ochrony Pogranicza.

- Pamiętam, że brał mnie na ręce i pokazywał przez lornetkę czerwonoarmiejców chodzących po granicy w wysokich czapkach budionnówkach - zamyśla się. - Gdy wybuchła wojna ojciec uciekł, ktoś go wydał. Z Ostaszkowa nadeszły od niego dwa listy i kartka z Leninem. Wódz miał przybitą na ustach pocztową pieczątkę Odebraliśmy to, jako nakaz milczenia.

Rodzinę Romualda Sikory zesłano do Kazachstanu, w "głodny step". Taki sam los spotkał najbliższych Stanisława Mrówczyńskiego, którego ojca, również policjanta, NKWD wyprowadziło w nieznane już w październiku 1940 r.

- Enkawudzista znalazł mój krzyż harcerski i pytał, co to jest. Nie chciał uwierzyć, że to moja odznaka - mówi. - Ojciec odwrócił się na chwilę w drzwiach i popatrzył na nas. Przez lata tkwiło we mnie przekonanie, że zabrali go przez ten mój krzyż. Upokorzono mnie wtedy najbardziej w życiu, byłem bezsilny stojąc w kuchni i obserwując, co dzieje się z moją rodziną.

W tym lesie panuje zaraza

Swoich bliskich szukali latami. O zbrodni katyńskiej świat za żelazną kurtyną mówił już od 1943 r. Po więźniach Ostaszkowa ślad zaginął. Mówiono, że utopiono ich w jeziorze Seliger, otaczającym wysepkę Stołbnyj, na której funkcjonował obóz. Mówiono też, że zatopiono ich na barkach na Morzu Białym. Nikt nie przypuszczał, że ciała odnajdą się około 300 km od Ostaszkowa, w Miednoje, niedaleko Tweru, w którym roztrzeliwano jeńców. Na początku lat 90. strona rosyjska przekazała polskiej listy śmierci trzech obozów. Rodziny Katyńskie twierdzą, że Rosjanie nie powiedzieli i nie pokazali jeszcze do końca wszystkiego.

- Kiedy przyjechaliśmy do Miednoje w połowie lat 90. ludzie z pobliskich wiosek mówili: wy do tego lasu nie chodźcie, tam panuje zaraza - wspomina Stanisław Mrówczyński. - Żołnierze rosyjscy, przysłani do pomocy przy ekshumacji, pojawili się w specjalnych ubraniach, maskach. Polaków to nie odstraszyło.

Odkryli wówczas jeszcze 25 dołów śmierci. Najmniejsze mieściły 250 zwłok, efekt roztrzeliwań jeńców z zaledwie jednej nocy. W największych było nawet 1000 ciał.

Została miłość

Dziś nad każdym z dołów wznosi się 8-metrowy metalowy krzyż. Jest ołtarz i Ściana Płaczu.

- Pismo Święte mówi o trzech cnotach boskich: Wierze, Nadziei i Miłości. Z nich najsilniejsza jest Miłość - cytuje Romulad Sikora. - Ta pamięć w nas tak długo ocalała, bo mamy w sobie miłość do ojców.

- Kiedyś prymas Wyszyński powiedział, że gdy ginie pamięć ludzka, mówią kamienie - wspomina Stanisław Mrówczyński. - Dlatego walczyliśmy o ten cmentarz.

- Zapytano nas, czy przebaczamy - Barbara Samolej kiwa głową. - Powiedziałam, że tak, ale nigdy nie zapomnimy.

W sobotę rano, przed uroczystością otwarcia cmentarza, między tabliczki z nazwiskami pomordowanych, ktoś zatknął cieniutkie cerkiewne świeczki. Obok nich znalazły się ulotki z ikoną Matki Boskiej i prośba do Polaków o wybaczenie zbrodni. Kiedy otwierano polską część cmentarza, na uroczystości zaproszeni zostali mieszkańcy z okolicznych wiosek. Przyszli  tłumnie, ciekawi i skupieni. Nikt nie poprosił ich godzinę wcześniej na otwieranie cześć nekropolii, która kryje szczątki około 1000 rosyjskich ofiar NKWD. Nie można ich zidentyfikować. Polskich oficerów NKWD zrzucało do rowów w mundurach. "Swoich" odzierało z odzieży, likwidując najmniejszy znak, po którym ktoś kiedyś mógłby ich rozpoznać.

Ci na zawsze pozostaną bezimienni.