Kto zrozumie, co to znaczy, jak prowadzą męża w kajdanach, człowieka, który z zakładu pracy nigdy nie wyniósł nawet śrubki, nic złego nie zrobił - Gertruda Kadziak prawie krzyczy. - I nie ma się wtedy prawa rozpaczać, bo od tego można zwariować. Wolno tylko się

modlić i liczyć na to, że jeden cios przygotuje lepiej na przyjęcie następnego.

Pan pozwoli z nami

Żony mężczyzn internowanych i aresztowanych po wprowadzeniu stanu wojennego dziś na ogół nie bardzo chcą wspominać tamte chwile kiedy nagle, w środku nocy, zostawały same. Pamiętają dobrze tę nagłą, przeklętą ciszę. Jeszcze dziś niektóre płaczą mówiąc, że wtedy, przed kilkunastu laty, coś się w nich nagle zmieniło, na zawsze zniknęła beztroska i spokój. Pamiętają obowiązującą wówczas żelazną zasadę: żadnego lęku i beznadziei nie mają prawa przenieść za więzienne mury. Jeśli załamałyby się one, skąd ich mężowie mieliby czerpać siłę, na kogo czekać w czasie przeznaczonym na widzenie, do kogo w końcu powracać?

Znałam tę twarz

12 grudnia 1981r. u Fenrychów na Głębokim było gwarno. Aleksandra obchodziła imieniny i jak co roku przyjechało wielu gości. Był tak piękny śnieg, że jeszcze jak odprowadzali przyjaciół w mroźną noc, na chwilę przystanęli, żeby nacieszyć oczy bajkowym pejzażem. Fenrychowie pozmywali stertę naczyń i położyli się spać.

O drugiej obudziło ich pukanie do drzwi. Na progu stało dwóch cywili, za nimi widać było nieoznakowany samochód. Pan pozwoli z nami, grzecznie, ale stanowczo rzucili w stronę Przemysława Fenrycha, szefa "Solidarności" bibliotekarzy w całej Polsce. Kiedy zapytał, czy ma się ciepło ubrać, odpowiedzieli, że nie ma potrzeby, bo wróci najdalej za kilka dni. Spakował więc Pismo Święte i szczoteczkę do zębów.

Do domu wrócił po 11 miesiącach.

Nie wszyscy byli zabrani w noc stanu wojennego.

Józefa Kubacha z "Solidarności" Polmozbytu  wezwali niby to na przesłuchanie. Wrócił po 15 miesiącach. Po Antoniego Kadziaka, także z "Solidarności" Polmozbytu, przyszli dopiero 18  grudnia. Zdążył do tej pory zorganizować strajk w swoim przedsiębiorstwie - protest przeciw sytuacji w kraju. I on i jego rodzina już wiedzieli, że ludzi zabiera się nie wiadomo dokąd i nie wiadomo na ile. Byli przygotowani.

- Milicja przyszła o czwartej nad ranem pamiętam, szukałam rękawiczek dla męża, bo mówili, że się przydadzą - Gertrudzie Kadziak łamie się głos. - Dowódca tak dziwnie nieruchomo patrzył i mnie ta twarz skądś wydała się znajoma. Kiedy zjeżdżali windą on patrzył na męża z nienawiścią. Potem skojarzyłam, że tym głównodowodzącym był mój wielbiciel sprzed 18 lat.

Antoni Kadziak wrócił do domu po 16 miesiącach.

Gdzie jest tatuś?

Starsze dzieci, jak Kadziaków, obudziły się w nocy, kiedy milicjanci świecili latarkami po  oczach, zaglądając  z ciekawości  do łóżeczek. Dzieci leżały cichutko, nie rozumiejąc, co się dzieje.

- Nie wiedziałam, co mam córkom powiedzieć rano - przyznaje Aleksandra Fenrych. - Wymyślić, że tatuś gdzieś wyjechał? Postanowiłam powiedzieć prawdę. Strasznie tęskniły, zwłaszcza starsza, sześcioletnia wówczas Asia. Jak zawsze w czasie wieczerzy wigilijnej, zostawiłam puste miejsce przy stole. Tego roku wszystkie doskonale wiedziałyśmy, na kogo ono czeka. Dziewczynki przepychały się chcą usiąść jak najbliżej pustego krzesła. Mówiły, że to będzie tak, jakby siedziały blisko tatusia.

Czteroletnia Ewelinka Kadziak pobiegła kiedyś do drzwi krzycząc "tatuś wrócił", kiedy usłyszała czyjś męski głos w domofonie. Jeszcze wiele miesięcy po aresztowaniu ojca siadała na kolana wszystkim mężczyznom przychodzącym do domu i tak trwała przytulona do nich aż do końca wizyty. W przedszkolu, w czasie zajęć plastycznych  rysowała więzienne kraty.

Biskup pod bramami

Żony długo nie miały pojęcia, gdzie znajdują się ich mężowie. Najpierw krążyły plotki, że zatrzymanych wywieziono na poligon i mieszkają w namiotach. Na szczęście szybko pojawiła się gazetka podziemna z nazwiskami internowanych i aresztowanych, z krótkimi informacjami na ich temat. Chodziły dowiedzieć się wiecej na Małopolską.

- Co się kobiety przejmujecie, szykujcie karpia, na święta wasi już będą w domu - pocieszał niekiedy dyżurujący przy drzwiach milicjant.

Internowanych przewieziono do więzienia w Goleniowie, aresztowani z Małopolskiej zostali przeniesieni na Kaszubską. Kobiety szybko uczyły się, jak załatwić widzenie, jak zdobyć talon na paczkę, jak zorganizować żywność, jakiego adwokata wynająć.

- Krążyły tylko dwa nazwiska uznawane za godne zaufania: Łyczywek i Zieliński - mówi Danuta Kubach.

Pomagały sobie wzajemnie, jeśli któraś się załamała, inne wiedziały, że muszą być obok zwłaszcza przy tych, które miały kilkumiesięczne dzieci. Jak mówią, płakały do procesów. Potem trzeba było przywyknąć do życia w nowej rzeczywistości. Apatia mogła zabić.  Niektóre zajęły się działalnością opozycyjną.

- Myślałam, że jestem silna, bo obywałam się bez środków uspokajających - wspomina Kadziakowa. -  Pomyślałam jednak, że coś jest ze mną nie tak, kiedy normalnie funkcjonowałam po dwóch, trzech nieprzespanych nocach. Trzeba było sięgnąć po środki.

Żyły od widzenia do widzenia. Jeździły grupami.

- Pierwsze wiedznie było w Wigilię, w Goleniowie - wspomina Fenrychowa. - Nie miałam czym dojechać, spóźniłam się i nie mogłam już zobaczyć męża. Te, które dostały się do środka opowiadały, że siedziały w jednym rzędzie pod ścianą, a od siedzących naprzeciw mężów oddzielała je szyba. Do porozumiewania się służyły telefony, dookoła stali strażnicy. W późniejszym okresie można już było siedzieć przy jednym stole, nawet trzymać męża za rękę.

Kiedy internowanych przewieziono do Wierzchowa kobiety  zamarły ze strachu, bo pierwsze, które tam pojechały, orzekły krótko: obóz koncentracyjny. Tylko tak kojarzyły im się druty kolczaste i wieżyczki ze strażnikami. Z czasem przywykły do takich widoków; i one i dzieci. Nie zawsze, mimo przebycia dalekiej drogi, były wpuszczane do środka.

- Powiedzieli, że mąż źle się sprawował i nie będzie widzenia - wspomina Fenrychowa. - Okazało się, że przemycał od kogoś z celi korespondencję, którą ja potem miałam dostarczyć.

Nie tylko żon nie chciano wpuścić na teren więzienia. Kiedyś wiele godzin pod bramą spędził biskup Jan Gałecki. Biskupi szczecińsko-kamieńscy w każdą niedzielę odprawiali w wierzchowskim wiezieniu mszą. Akurat jedna przypadała po 18 lutego, kiedy więźniom zgotowano "ściżkę zdrowia", bijąc niektórych do nieprzytomności. Po pobiciu nie chciano wpuścić do nich ani rodzin, ani biskupa. W porządku, odprawię mszę w miejscowym kościółku, miał powiedzieć bp Gałecki. I powiem ludziom, skąd nagle biskup wziął się w ich parafii.

Duchowny dostał zgodę na  odwiedzenie uwięzionych.

Kiełbasa w rękawach

Żony aresztowanych i skazanych w procesach na wiele lat więzienia uczyły się cierpliwości. Najpierw kompletnie załamane liczyły, ile dzieci będą mieć lat, gdy mąż wyjdzie na wolność, ile lat będą mieć one. Potem przestawały liczyć. Modliły się. Poczucie osamotnienia gdzieś znikało.

- Nie wolno było tracić nadziei, trzeba było powtarzać dzieciom, że tatuś jest, wróci i że trzeba teraz do niego napisać list - mówi Kadziakowa. Wraz z dziećmi jeździła do aresztu w Stargardzie Szczecińskim, potem we Wrocławiu. Paczki mogły mieć nie więcej, niż 2 kg. Dzieci w rękawach przemycały kiełbasę, w kieszeniach cukierki. Ojciec też chował kiełbasę w rękawy, to była ich wspólna tajemnica.

Kiedyś ich nie wpuścili, choć jechali całą noc. Bo ojciec źle się sprawował. Okazało się, że więźniowe uczczili 11 listopada, a potem wytypowali kilkanaście osób, które przyjęły karę za  wszystkich i dobrowolnie zgodziły się na karcer. On był wśrod nich.

- Przemyciłam mu kiedyś radio - mówi Kadziakowa. - To było ważne, żeby wiedział, co się dzieje, żeby widział sens swojego siedzenia.

- Ważne było dla nich wiedzieć, że koledzy o nich nie zapomnieli - mówi Danuta Kubach. - Opowiadałam mojemu o tym,  jak załoga wywiedziała się, kto na niego kablował i jak takiemu napisali na drzwiach "kolaborant".  Opowiadałam, jak ludzie pomagają nam finansowo. Nie mówiłam o żadnych problemach, to nie był na to czas, ani miejsce.

Wiedziały, że mężowie muszą być w jak najlepszym stanie psychicznym. Nie każdy potrafił tak przystosować się do warunków więziennych, żeby ze względnym spokojem czekać na uwolnienie kształcąc się i rozwijając wewnętrznie. Niektórzy byli słabsi. To im kobiety przemycały np, w smalcu tabletki na sen. Kadziakowa przyniosła farby, żeby mąż miał zajęcie, namalował obrazy dla całej rodziny. Przyniosła papeterię i grał z synem korespondencyjnie w szachy. W końcu wymyśliła, że codziennie o godzinie 21 on tam, oni  tu będą się wspólnie modlić.

Żonom "wrogów ustroju" z reguły dawano spokój. Kadziakową kiedyś naiwnie zaczepiał ktoś na ulicy. Do Kubachowej wieczorami pukali jacyś cywile, ale po co miała otwierać, o mężu i tak  by nie mówiła. Fenrychową w Dzień Matki zwolniono z pracy. W ciężkiej sytuacji pomagali znajomi. Kościół dawał paczki.

- To był czas, kiedy sprawdziło się przyjaciół - mówi Danuta Kubach.

Powroty

Nadziei na szybkie zwolnienie dodawała Wolna Europa, której słuchały i  jak ostatniej deski ratunku trzymały się powtarzanych tam słów: niedługo wypuszczą. Niektórzy za cenę szybszego wyjścia godzili się na bezpowrotny wyjazd z Polski.

Pierwsi wychodzący przychodzili do żon kolegów z cel, zdawali relację. Przemysław Fenrych prosił każdego z nich, że jak wybierze się do jego żony, niech kupi bukiecik groszku pachnącego. Kupowali.

Fenrycha puścili najpierw na dwutygodniową przepustkę z więzienia. Poszedł z żoną na pielgrzymkę i tam głosił mini-wykłady pod hasłem "rozważania na pryczy", rozwiewając złudzenia nielicznych, którym władza umiała wmówić, że zatrzymani przebywają w ośrodkach wypoczynkowych, w luksusowych warunkach. Kiedy żona odprowadzała go do więzienia liczyli, że zaraz razem wrócą do domu, tak się stało w wielu przypadkach. Niestety, za "rozważania" musiał odsiedzieć jeszcze ponad dwa miesiące.

Wrócił nieoczekiwanie, dokładnie na siódme urodziny Asi.

- Ja załatwiłam sobie szpital, puścili męża ze względu na opiekę nad dzieckiem - wyznaje po latach Kadziakowa. - Wiem dziś na pewno, że między nami powstała większa więź i wiem, że jeżeli rodzina jest zdrowa duchowo, przejdzie razem nie taką tragedię.

Dzieci, które wtedy przeżywały wszystko  wraz z nimi, są dziś, jak mówią rodzice, bardziej dorosłe, niż inne. Te, których jeszcze wtedy nie było na świecie, dopiero dowiedzą się o tym, że ojciec i matka byli częścią Historii.

- Czekamy aż syn podrośnie - mówi Danuta Kubach. - Jak można nie opowiedzieć o tych wydarzeniach dzieciom? I tak ten, kto nie przeżył stanu wojennego, do końca nas nie zrozumie. Dla niego, to inny świat. Ale nie można o tym zapomnieć, to przecież ciąg dalszy polskich dziejów.

Agnieszka Kuchcińska - Kurcz