Nie chodzi o zemstę, ale o to, żeby czyn niegodny został osądzony i nazwany po imieniu, mówią internowani, którzy zostali pobici w więzieniu w Wierzchowie Pomorskim 13 lutego 1982 r. Na początku stanu wojennego niewielu wiedziało, co to są „internaty” i co dzieje się w miejscach

odosobnienia „politycznych”. W jednym z nich, w Wierzchowie przebywało 98 osób z województw szczecińskiego i koszalińskiego. Ludzie byli zamknięci w wyznaczonych celach 4-7 osobowych, raz dziennie wychodzili na jednogodzinny spacer.

Bo usiadł na krześle

13 lutego rano do więzienia przyjechał naczelnik Zakładu Karnego w Wierzchowie i jego zastępca, który nadzorował funkcjonowanie „internatu”. Czekały na nich raporty o ukaranie kilku internowanych. Jeden z nich, Bronisław Śliwiński, podczas składania raportu usiadł na krześle i nie chciał z niego wstać. Jego kolega, Jacek Figiel,  podobno nie przyszedł na apel poranny i odmówił wyjścia na spacer. Obaj zostali skazani na karę siedmiu dni odosobnienia.

Ale w celach rozeszło się, że ukarani odkryli podsłuch w swojej celi, zdemontowali i ukryli. Gdy sprawa wyszła na jaw, strażnicy przeszukali celę, ale zdemontowanych urządzeń nie znaleźli. To dlatego postanowili zmiękczyć internowanych karcerem.

Figiel i Śliwiński powiadomili inne cele, co ich czeka. Cela nr 7 podjęła decyzję - zaprotestujemy. Ludzie przegłosowali, że będą robić hałas uderzając aluminiowymi miskami jedna o drugą.

Jak bić po głowie

Miesiąc później, w toku śledztwa, strażnik zeznał, że jeden z internowanych zapowiedział „awanturę, jakiej jeszcze nie było”. Podobno to było przyczyną wszczęcia alarmu w ZK.

Do pracy ściągnięto z domów dodatkowo 43 funkcjonariuszy. To oni zeznali potem, jakie instrukcje dostali podczas odprawy od zastępcy kierownika działu ochrony ZK: „internowanych nie należy bić po głowie, ale tak, żeby się zesrali”.

To właśnie dowodzący akcją miał zagwarantować, że bijącym nie spadnie włos z głowy. Kilku funkcjonariuszy dostało pałki szturmowe, tarcze i kaski, reszta zwykłe pałki i kaski. Na korytarzach oddziału, gdzie znajdowały się cele z internowanymi, rozwinięto węże strażackie i podłączono do hydrantu.

Gdy Śliwińskiego wyprowadzano z celi, rozległ się stukot misek i gwizdy. Zwłaszcza w celi 7. Gdy wbiegli do niej funkcjonariusze, część internowanych natychmiast odłożyła miski. Mimo to zaczęto okładać ich pałkami.

- Jeden z kolegów schował głowę między szafkami, widziałem, jak milicjant, który uderzył tam pałką odłupał z szafki spory kawałek drewna - relacjonuje internowany wówczas Jan Tarnowski. - Inny zakrył sobie głowę miską, która po uderzeniu zrobiła się wklęsła. Najgorzej oberwał Julian Jóźwiakowski. Miał sztuczną zastawkę i badający go potem lekarz powiedział, że gdyby uderzenie poszło niżej, mogłoby to zakończyć się śmiercią.

Tarnowski doznał wstrząsu mózgu, miał ślady pobić na ramionach. To on pierwszy złożył zawiadomienie w prokuraturze. I tak miał szczęście – po pierwszym ataku funkcjonariuszy dla większości jego kolegów z celi zabawa jeszcze się nie skończyła.

- Gdy strażnicy wpadli do celi, wyglądali, jakby byli w amoku - niechętnie wspomina Henryk Jarząbek. – Przecież żadnych zarzutów nam nie postawiono, a potraktowali nas jak zwykłych przestępców. Wyciągnęli nas celi, bili. Wrócili po innych, słyszałem, jak się nad nimi znęcają. Powiedziałem wtedy do jednego ze stojących obok funkcjonariuszy: przecież oni ich zabiją. Ruszył w tamtą stronę, ale już ich pognali dalej.

Koledzy Jarząbka wspominają, że ten nie miał na plecach ani centymetra białej skóry, tylko same ślady po razach.

Ścieżka zdrowia

Do Jarząbka i innych bitych dołączyli internowani z celi 20, którzy zabarykadowali drzwi słysząc, co się dzieje. Funkcjonariusze wyważyli je i wpadli do środka. Na korytarz wywleczono wszystkich, m.in. Piotra Baumgarta i Brunona Mikszo. Po obu stronach korytarza prowadzącego do świetlicy ustawili się funkcjonariusze, którzy bili pałkami przechodzących więźniów. Przestali tylko na chwilę, w świetlicy, ale potem, w nieoświetlonym korytarzu, zaczęli bić na nowo. Zbigniew Kuczkowski doznał szoku, przestał się osłaniać. Gdyby nie to, że osłaniał go inny internowany, Marian Sadłowski, oberwałby o wiele bardziej. Ludzie byli bici przez całą drogę prowadzącą do innego oddziału i jeszcze potem, dopóki nie zostali zamknięci w celach

Funkcjonariusze wrócili po Figla, aby przeprowadzić go do pojedynczej celi. Byli rozochoceni, zabrali się do bicia, choć ten nie stawiał oporu.

W więzieniu panowała całkowita cisza. Dowódca kolejnej zmiany nakazał, aby do apelu tego dnia wszyscy stanęli w dwuszeregu, w postawie zasadniczej, a starszy celi miał zameldować jej stan. Nie wszyscy posłuchali.

Na początku, gdy internowani tylko wstawali i nie odzywali się funkcjonariuszy, dowódca nie interweniował. Nerwy puściły mu dopiero w celi 5, gdzie internowani nie wstali z łóżek. Do środka wbiegli uzbrojeni funkcjonariusze i zaczęli wszystkich ustawiać w dwuszeregu, pomagając sobie pałkami. Dostał m. in. Jacek Cerebież-Tarabicki. Dowódca ostrzegł, że jeśli będą zachowywać się tak, jak tego wieczoru, to zawsze dostana „wpierdol”. Podobnej przemowy wysłuchali ludzie w innych celach. W jednej, internowany Ryszard Borkowski, leżał na łóżku cierpiąc na  dolegliwości korzonkowe. Został zrzucony z niego siłą, a oprócz uderzeń pałką otrzymał cios pięścią w głowę. Inny został kopnięty w plecy. Gdy ich kolega, Andrzej Antosiewicz, odezwał się „panowie, co robicie” dowódca stwierdził: ten człowiek za dużo mówi. Funkcjonariusze uciszyli Antosiewicza pałką i długo bili go po założonych za plecami rękach, których nie chciał opuścić.

W celi nr 8 pałką w twarz oberwał Janusz Klukowski, pobito też Franciszka Łuczkę. Stojący w dwuszeregu Andrzej Kamrowski domagał się regulaminu więzienia. Dowódca powiedział, że milicjanci mają pokazać internowanemu, jak wygląda regulamin - kilkakrotnie uderzyli go pałkami.

W celi 9 powstania z miejsca odmówił Zdzisław Łakomski. Funkcjonariusze rzucili się na niego i zaczęli okładać pałkami, gdy spadł z krzesła, bili dalej, także po głowie. Gdy jeden z internowanych zaczął krzyczeć, żeby przestali, dostał w twarz strumień gazu z miotacza i kilka razów pałką. W innych celach było podobnie. W tym dniu pobici zostali m. in. Antoni Komorowski, Grzegorz Kuźmiszyn, Wojciech Rudnicki, Michał Paziewki, Stefan Kozłowski, Zbigniew Jakubcewicz i Przemysław Fenrych.

- Wtedy uświadomiłem sobie, że mogą zrobić z nami wszystko, nawet obedrzeć ze skóry, pamiętam to poczucie beznadziei - mówi Fenrych. - Jeden z kolegów, Mirosław Kwiatkowski, w wyniku pobicia został kaleką.

Najwięcej uderzeń otrzymał Eugeniusz Wąsowicz, który mimo bicia po nogach przez trzech funkcjonariuszy, siedział na łóżku i odmawiał ustawienia się w szeregu. Na komendę „brać go” wywleczono mężczyznę na korytarz, bito dalej, kopano, uderzono pięścią w skroń.

Amnezja pilnujących

Zaraz po zajściach, do Wojskowej Prokuratury Garnizonowej w Koszalinie napłynęło 38 skarg od poszkodowanych i ich rodzin. Byli zdumieni – trwał w końcu stan wojenny – gdy w marcu prokurator jednak wszczął śledztwo. W jego toku przesłuchano 105 świadków, w tym 74 internowanych, 24 funkcjonariuszy SW i 7 żołnierzy rezerwy. Przez cały czas kierownictwo ZK utrzymywało, że funkcjonariusze bili tylko więźniów agresywnych, którzy napadli na milicjantów i znieważali ich słowem. Funkcjonariusze jednogłośnie uznali, że akcja była słuszna, ale wykazywali zadziwiającą amnezję, co do jej przebiegu. Nie pamiętali, że kogoś bili, że używali pałek, nie pamiętali nazwisk kolegów, którzy byli razem z nimi. Niektórzy przekonywali, że nawet zasłaniali sobą internowanych, ale nie bardzo umieli powiedzieć dlaczego i przed kim. Mówili nawet, że to oni zostali pobici przez internowanych, ale u żadnego klawisza nie znaleziono żadnych śladów – tylko jeden miał obrzęk dłoni, bo pomyłkowo uderzył go pałką kolega.

Natomiast wszyscy pokrzywdzeni mieli obrażenia ciała na plecach i tylnych częściach głów.

Nieoczekiwanie na korzyść internowanych zeznawali żołnierze rezerwy. Widzieli przeprowadzanie ludzi z oddziału na oddział, słyszeli odgłosy bicia i krzyki. Żołnierze podkreślali, że internowani zachowywali się biernie, więc nie było najmniejszych powodów, żeby ich bić.

Taka sprawiedliwość

W śledztwie prowadzonym przeciw dowódcom grup interwencyjnych prokurator zarzucił im niedopełnienie obowiązków. Ostatecznie to śledztwo warunkowo umorzono, bo obaj dowódcy w miejscu pracy mieli świetne opinie. Natomiast szeregowym funkcjonariuszom zostały postawione zarzuty (nie mieli prawa użyć pałek w przypadku, gdy nie doszło do zagrożenia ich zdrowia lub życia, nie mieli prawa bić w głowę, czy w szyję). Ostatecznie jednak Wojskowy Sąd Garnizonowy uznał, że sprawa miała „nieznaczny stopień społecznej szkodliwości czynu”.