Na przełomie 1970 i 1971r wciąż jeszcze nie znana była lista ofiar, które zginęły w grudniu w Szczecinie z rąk wojska i milicji. Fakt ten oraz niedotrzymanie obietnic przez rząd, dały impuls do podjęcia na nowo strajku w Stoczni im. Warskiego.

 

24 stycznia 1971r., po raz pierwszy w historii, przedstawiciele najwyższych władz PRL weszli między strajkujących robotników.

Słowo komunistycznej władzy

Pierwszą turę grudniowej akcji protestacyjnej komitet strajkowy w stoczni zakończył komunikatem: „Byliśmy razem przez cały okres dni strajkowych. Dziś tj. 22 grudnia 1970r., o godz. 11, ogłaszamy zakończenie strajku. Strajk nasz od początku do końca miał podłoże tylko i wyłącznie ekonomiczne. Od samego początku odcinaliśmy się od wszelkich wystąpień o charakterze politycznym. Ufamy, że nowy Komitet Centralny PZPR doprowadzi do uzdrowienia gospodarki w naszym kraju (...)".

- Kiedy w sali doszło do odczytania komunikatu, wśród robotników zawrzało - mówi Artur Bezia, członek komitetu strajkowego drugiej tury strajku. - Doszło do ostrej wymiany zdań. Ludzie mówili, że strajk grudniowy nie dał żadnych efektów. Przekonali, że trzeba zostać jeszcze dwa dni.

- Władza nie dotrzymała słowa: ceny żywności nie zostały obniżone do poziomu z początku grudnia, nie było mowy o wolnych związkach zawodowych - wylicza Eugeniusz Szerkus, członek komitetu strajkowego, jaki zawiązał się w styczniu '71.

- Ostatecznie strajk zakończyło podpisane porozumienie z władzami wojewódzkimi i PZPR - wspomina Józef Kasprzycki, członek grudniowego komitetu strajkowego. - Porozumienie gwarantowało, że uczestnicy strajku nie będą pociągnięci do odpowiedzialności. Czytaliśmy to porozumienie ludziom w stoczni. Miało ukazać się w prasie i na antenie radiowej. Nigdy się nie ukazało.

Strajkujący rozeszli się do domów na święta. Dostali premie, dużo wyższe od pensji*. W telewizji nowy I sekretarz PZPR, Edward Gierek, wystąpił z przemówieniem noworocznym: „W sercach budzi się nadzieja, kiedy tak szczerze i bezpośrednio rozmawiamy z klasą robotniczą".

W pierwszych dniach stycznia gazety studziły emocje informując o planowanym zwiększeniu produkcji artykułów przemysłowych, przeznaczonych bezpośrednio na rynek. W sklepach miały pojawić się bez ograniczeń wędliny, kawa, czekolada, drób, jaja i koncentraty spożywcze.

- Wciąż panowała niepewność i strach przed władzą - pamięta Bezia.

W stoczni Warskiego, Hucie Szczecin, stoczni „Gryfii" odbyły się masówki i wiece. Prasa lokalna cytowała wypowiedzi robotników Gryfii: „Wszystkie tzw. czyny społeczne nie były podejmowane przez załogę samoistnie, ale nakazem administracyjnym. A związki zawodowe zajmują się tylko rozdziałem wczasów pracowniczych!".

Strach

Od początku stycznia stoczniowcy, którzy brali udział w stajku grudniowym, byli wzywani przez Służbę Bezpieczeństwa na „rozmowy uświadamiające". Niektórych funkcjonariusze SB wyciągali z zakładów pracy do samochodów stojących pod płotem. Wpadali do domów na rewizje.

- Wypytywano mnie o różne szczegóły strajku, grożono - wspomina Szerkus. - Naprawdę wtedy nikt nie myślał o obaleniu ustroju. Ja sam urodziłem się przecież i wychowałem w PRL, wierzyłem w hasła o równości i sprawiedliwości społecznej. Życie z nimi było niespójne. Stąd ten bunt.

- Wtedy za kawał polityczny można było siedzieć, a co dopiero za występowanie przeciw władzy ludowej - potwierdza brak haseł politycznych Józef Kasprzycki.

Stoczniowcy wzywani byli oficjalnym pismem, które musieli zostawiać przy wejściu do siedziby SB. Potem nie dawano wzywanym potwierdzenia, że rozmowa w ogóle miała miejsce. Nie mieli prawa wspomnieć o niej nikomu, bo natychmiast postawiono by im  zarzut o oskarżanie władzy ludowej.

- W czasie strajku grudniowego, jak siedziałem w stoczni, moja żona odebrała telefon, o drugiej w nocy - opowiada Artur Bezia. - Mój ojciec przechodził przez płot w stoczni, powiedział ktoś w słuchawce, a pani mąż stłukł go deską nabitą gwoździami. Teraz ojciec w ciężkim stanie leży w szpitalu. Wielokrotnie straszono, że mojemu dziecku krzywda może się stać, że może żona gdzieś zaginąć.

Stan podgorączkowy

11 stycznia w Stoczni Warskiego ponownie została podjęta próba strajku. „Przeważył spokój i społeczna rozwaga. (...) Jest to rezultat pełnej poświęcenia pracy aktywu partyjnego i społecznego miejskiej organizacji partyjnej oraz komitetów powiatowych PZPR" - doniosły nazajutrz „Kurier Szczeciński" i „Głos Szczeciński". Dziennikarze tłumaczyli społeczeństwu: „W każdym zakładzie pracy istnieje wąska grupa ludzi, która nigdy z niczego nie będzie zadowolona. Grupa przeważnie młodych ludzi namawiała do strajku, ale nie wiedzieli, w imieniu czego mają strajkować. Im walkę powinni wydać starzy kadrowi i zorganizowani robotnicy".

W drugiej połowie stycznia, na wydziale W-4 w rurowni, władze stoczni zwołały zebranie. Próbowały wymusić na robotnikach zobowiązania, jakie wiele zakładów pracy zgłaszało do KC. Zobowiązania stanowiły formę poparcia dla nowej władzy. Zapanowała moda, na wyjazdy robotników do Warszawy i wręczanie I sekretarzowi zobowiązań.

- Gierek przez kilka tygodni nie miał poparcia Moskwy, musiał się czymś wykazać - analizuje ówczesną sytuację Bezia.

„Głos Szczeciński" napisał, że wydział rurowni popiera czynem produkcyjnym kierownictwo partii. „Redakcja obcięła górę i dół odbitki i rozciągnęła zdjęcie na pięć szpalt " - ujawnił po latach autor zdjęcia z rurowni, bezpośredni świadek wydarzeń, fotoreporter Marek Czasnojć*. - Niewielkie zgromadzenie na hali, przedstawione w panoramicznym kadrze, zyskało gęstość i rozmach tłumu. Tak spreparowaną informację fotograficzną, puszczono na czołówce pierszej strony gazety, uzyskując ogromny efekt propagandowy".

- Jak ludzie zobaczyli, co zrobiła prasa, to się zjeżyli - wspomina Bezia. - Wtedy pojawiło się potworne napięcie.

18 stycznia „Kurier Szczeciński" wydrukował komunikat Prokuratury Wojewódzkiej o tych, którzy zginęli, lub zmarli, wskutek poniesionych ran, w czasie zajść 17 grudnia. Według dokumentów placówek służby zdrowia wydrukowano listę 16 ofiar. „Jak wynika z danych uzyskanych od władz administracyjnych, pogrzeb odbył się na koszt Skarbu Państwa z udziałem rodzin zamordowanych. Rodziny otoczone zostały wszechstronną opieką i pomocą materialną władz państwowych".

- Dopiero jak wyszliśmy ze stoczni na święta, to dowiedzieliśmy się, jak wyglądały pochówki ludzi - uśmiecha się gorzko Bezia.

- Byliśmy przekonani, że lista zabitych jest niepełna, że jest ich o wiele więcej, tylko władze przed nami to ukrywają - mówi Szerkus.

- Ludzie widzieli przywożonych do szpitali, wtedy była taka psychoza, że jak tylko któryś z rannych stracił świadomość, to od razu mówili, że nie żyje - wspomina Kasprzycki.

Gorączka

22 stycznia Warski stanął ponownie. Zastrajkowała jedna trzecia załogi.

- Większość strajkujących, to byli wtedy ludzie młodzi, którzy nie widzieli wojny, nie wiedzieli, co to są strzały z karabinów maszynowych i z czołgu - wyjaśnia frekwencję Teresa Szerkus.

Członkowie komitetu strajkowego wiedzieli, że najważniejsze, to nie wypuszczać ludzi za bramę, pod lufy. Bo może powtórzyć się tragedia sprzed kilku tygodni.

- Mieliśmy świadomość, że łatwiej jest rozstrzelać 100-200 osób, niż spacyfikować całą stocznię - mówi Kasprzycki.

Do stoczni przyjechały delegacje z różnych zakładów pracy.

„Strajk zaczyna nabierać ostrza przeciw nowemu kierownictwu partii, hamuje ruch odnowy w Polsce, jest sprzeczny z interesami klasy robotniczej i narodu. Zaczyna służyć wrogom Polski. Tu nie chodzi o sprawę zakładu pracy, a o socjalizm" - komentował wydarzenia „Głos Szczeciński". Gazeta pisała o terrorze fizycznym stosowanym w stoczni wobec tych, którzy nie chcieli strajkować.

- To prawda, że ludzie uciekali przez płot, jednemu uciekającemu to nawet rękę w zacietrzewieniu ludzie złamali - przyznaje Szerkus. - Mieliśmy świadomość, że w razie przegranej czekają nas białe niedźwiedzie.

Wybuch

Stocznia została otoczona potrójnym kordonem milicji. Naprzeciw stanął kordon stoczniowców. Żywność i energia zostały odcięte. Po Odrze pływały wojskowe łodzie patrolowe. Uniemożliwiały wszelki kontakt między Warskim, a remontówką. 23 stycznia helikopter zrzucił na strajkujących deszcz ulotek: „Czy zastanowiłeś się, dlaczego twoje miejsce przy niedzielnym obiedzie będzie puste? Pomyśl, kto nie chce, abyś znalazł się dziś jeszcze wśród swoich najbliższych?".

Między milicyjne kordony wjechał samochód z gigantofonami.

Dyrektor stoczni nawoływał do opuszczenia zakładu pracy.

Ludzie pobiegli pod bramę.

Komitet strajkowy zaczął krzyczeć swoje komunikaty przez radiowęzeł.

Kakofonia.

Jeździły tramwaje z biało-czerwonymi chorągiewkami. Pod stocznią tramwajarze malowali na wozach hasła popierające strajk. Kilkadziesiąt metrów dalej milicja zatrzymywała tramwaje i zmywała farbę.

Szerkusowi drżą ręce, gdy opowiada, jak doszło do spotkania z najważniejszymi wówczas władzami w państwie.

- Nikt z nami nie chciał rozmawiać - mówi. - To była pierwsza faza strachu. Napisaliśmy list otwarty, że popieramy Gierka. Ale co z pismem zrobić? Łączności żadnej. To zadzwoniłem do Polskiego Radia Szczecin, żeby ten list na antenie przeczytali.

- Czyś pan zwariował?! - przestraszył się jakiś redaktor. Dał zastrzeżony telefon na Wały Chrobrego, do Wojewódzkiej Rady Narodowej. Proszę dyktować powiedział głos w słuchawce. To do Gierka, zacząłem. On jest tutaj, powiedział głos, i słucha.

Ledwo Szerkus skończył dyktować, do stoczni przyjechał minister spraw wewnętrzych Franciszek Szlachcic. Nie mam broni, tylko krótkofalówkę, pokazał i zapytał, czy komitet gwarantuje pełne bezpieczeństwo I sekretarzowi. Powiedzieli, że tak.

Okazało się, że Edward Gierek jest już pod bramą zakładu. Musiał poczekać półtorej godziny, aż przedstawiciele wszystkich wydziałów ustalą, o czym będą rozmawiać z nim w świetlicy stoczniowej.

52 sekundy pamięci

Po dziewięciogodzinnej dyskusji Gierek obiecał podwyżki, dodatek do płac najmniej zarabiających, zboże z bratnich krajów, dopuszczenie robotników do zarządzania zakładem pracy, wolne wybory do organizacji związkowych i partyjnych na terenie stoczni.

W pewnym momencie zgłodniał i poprosił o coś do jedzenia. Do stoczni przylegała piekarnia, z której przez płot przerzucano strajkującym bochenki chleba. Jednym z nich robotnicy podzielili się z I sekretarzem.

- Ja mu wodę na stół nosiłam - wspomina Szerkusowa. - Przepraszałam, że to taka zwykła, z ubikacji, kranówka, nalewana do butelek po mineralnej. Gierek tłumaczył, obiecywał, mówił, że odda wszystko, co ma. Nawet swoją koszulę chciał zdjąć i oddać.

Gierek zastrzegł: „Tylko wy nie żądajcie takiej demokracji, prawda, dla, jak, się to mówi, wszystkich. Dla przyjaciół i dla wrogów. Takiej demokracji wy nie żądajcie! (...) Teraz następne żądanie - opublikowanie postulatów w lokalnych środkach masowego przekazu. Ja uważam towarzysze, że to jest nie do przyjęcia!"*.

Słuchali w skupieniu. Wzięli za dobrą monetę to, co mówił.

- Z Gierkiem była szczera rozmowa - przyznaje Szerkus. - Wierzyliśmy mu wtedy. Jego dekada, to jedna z najlepszych w moim życiu. Dopiero po latach okazało się, skąd ten cały dobrobyt i że teraz trzeba za wszystko zapłacić. Ale wtedy skąd ja, człowiek ze średnim wykształceniem, elektryk, skąd miałem mieć pogląd na cały kraj?

- Pytaliśmy władze partyjne, kto strzelał do robotników. Odpowiedzialni za wojsko i milicję nie przyznali się do wydania rozkazów strzelania - wspomina Bezia. - Na koniec spotkania zaproponowałem, aby uczcić minutą ciszy poległych w grudniu. Potem ktoś, kto patrzył na zegarek powiedział, że cisza trwała dokładnie 52 sekundy.

Kiedy Józef Kasprzycki wrócił do domu, czekali już na niego funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Nie dał się zabrać, zasłonił się pisemnym egzemplarzem porozumień stoczniowych, który odruchowo włożył do kieszeni. Esbecy udawali, że nic o porozumieniach nie wiedzą, ale wtedy dali spokój. Potem nachodzili go wielokrotnie i namawiali go do wspołpracy.

- Panie Kasprzycki, ten jeden, jedyny raz, udał wam się strajk - podsumował Stycze” '71 oficer SB. - Następne strajki będą nasze.

* Powyższe fragmenty pochodzą z książki Małgorzaty Szejnert i Tomasza Zalewskiego „Szczecin: Grudzień-Sierpień-Grudzień".