"A gdy wędrowali ze Wschodu napotkali równinę w kraju Szinear i tam zamieszkali. (...) I mówili jeden do drugiego: Nuże, wyrabiajmy cegłę i wypalajmy ją w ogniu! I używali cegły zamiast kamienia, a smoły zamiast zaprawy. Potem rzekli: Nuże, zbudujmy sobie miasto i wieżę, której szczyt

sięgałby aż do nieba, i uczyńmy sobie imię, abyśmy nie rozproszyli się po całej ziemi! Wtedy zstąpił Jahweh, aby zobaczyć miasto i wieżę, które budowali ludzie. I rzekł Jahweh: Oto jeden lud i wszyscy mają jeden język, a to dopiero początek ich dzieła. Teraz już dla nich nic nie będzie niemożliwe, cokolwiek zamierzą uczynić". (Genesis 11: 1-9)

To miały być Ziemie Obiecane. Jedni uciekli stąd, inni przyjechali, jeszcze innych wywieziono, a na ich miejsce sprowadzono nowych.

Tu miała zacząć się zupełnie nowa Historia.

Apokalipsa wykonana

17 kwietnia 1943 r. na Stare Miasto w Szczecinie spadły bomby fosforowe. Płonęły budynki, a ludzie – żywe pochodnie – szukali ratunku w Odrze. Potem, po trupach, można było iść przez rzekę aż na drugi brzeg.

Rok później były jeszcze trzy takie straszne naloty. Szczecinianie uciekali z mieszkań w nocnych koszulach, a tuż za nimi domy rozsypywały się, jak dziecinne zabawki.

- Kiedy w kwietniu 1945 r. przyszli Rosjanie, zaczęła się strzelanina i gwałty – Eva Bobek, której rodzina od pokoleń mieszkała w Szczecinie, nie chce pamiętać, ale nie może nie pamiętać. – Wypędzono wszystkich Niemców na Niebuszewo, zarejestrowano w specjalnych księgach, a na rogu każdej ulicy postawiono strażnika z karabinem. A potem weszli Polacy i wyrzucili nas za Odrę, do letnich domków.

W 1945 r. w Szczecinie powstała stocznia radziecka, zatrudniająca głównie autochtonów. Remontowali barki i holowniki, mieli nadzieję, że może życie choć trochę będzie podobne do tego dawnego. Dyrektor stoczni, sowiecki major, dbał o pracowników. Na dachach swoich domków mieli zamontowane syreny, które wyły, gdy ktoś, przeważnie krasnoarmiejcy, usiłował wtargnąć do mieszkań. Wtedy major natychmiast przyjeżdżał i robił porządek. Z czasem przedsiębiorstwo zlikwidowano, a jego majątek przejęła Stocznia Remontowa „Gryfia”. Major wyjechał, zostali Polacy.

- Polacy, nawet tuż po wojnie, kiedy jeszcze nie zagoiły się rany, zachowywali się wobec nas normalnie – twierdzi Alfred Bobek. – Trudno winić przyjezdnych, którzy zajmowali niemieckie mieszkania wyrzucając stamtąd ich właścicieli. Taka była powojenna rzeczywistość, taki mieli nakaz władz. Pracowałem jako ślusarz na Gumieńcach, ludzie byli mi przychylni i wybaczali, gdy mówiłem „moja chleba zmokła”. W cukrowni zrobiono mnie nawet przewodniczącym ZMP. Nikt nie rozmawiał o przeszłości. To były stalinowskie czasy i wszyscy wiedzieli, że nie warto poruszać takich tematów.

Złe chwile przyszły, gdy w 1964 r. likwidowano niemiecką szkołę i dzieci musiały pójść do innej, polskiej. Dzień w dzień przychodziły z płaczem. Dokuczano im, przezywano je. Pewnie polskie dzieci powtarzały to, co mówiło się w ich domach o Niemcach. Były nawet przypadki pobić. Ta niechęć trwała długo.

- Chciałam wyjechać stąd bardzo szybko – przyznaje Eva Bobek. – Moja rodzina przeniosła się do Niemiec w 1958 r. Przysłała mi potrzebne papiery. Polskie władze tak długo zwlekały, że zdążyłam tu wyjść za mąż, urodzić dziecko, potem drugie i trzecie. Wtedy powiedzieli - może pani jechać, ale  sama, bez rodziny. Która matka zostawiłaby swoje dzieci? Potem rodzice znów załatwili nam wszystkie potrzebne dokumenty, wydawało się, że wyjazd jest tuż tuż. Mąż zwolnił się z pracy, rozliczył, sprzedaliśmy meble. Dzień przed wyjazdem przyszło pismo  z Warszawy – wyjazd odwołany. Gdzie my nie chodziliśmy, do partii nawet! Dali zapomogę i kazali czekać. Czekanie i spanie na podłodze trwało trzy miesiące. Potem przyszło pismo, że nie wyjedziemy na pewno.

W 19891 r. nareszcie dostała paszport. Wyjechała do Niemiec i wróciła punktualnie, ale drugi raz paszportu już nie chcieli dać. I znów zaczęli pisać, z tego jest cały plik dokumentów. Wraz z odmową za każdym razem przychodziło uzasadnienie z innego paragrafu. Raz napisali, że Eva jest „nosicielem tajemnicy państwowej”. A ona pracowała wówczas jako sprzątaczka, w antykwariacie.

Po ośmiu latach nagle dostali paszporty. Mogli wyjechać.

Od wojny nie czują się tu „u siebie’, bo to nie jest ten Szczecin, co kiedyś. Nie ma Teatru Miejskiego, ogrodu Różanego, z Lasku Arkońskiego zniknęło siedem młynów.

Ale teraz na wyjazd jest już po prostu za późno.

Ahasfer robi dum-dum

Żyd Wieczny Tułacz naprawdę nazywa się Henryk Rotbart i ma 77 lat. Chce już tylko świętego spokoju. Wojna, jak potop zabrała mu całą rodzinę, około 70 osób. Szukał długo, ale nie znalazł nigdy żadnego śladu. Tylko ten list. Jeden, zaraz na początku wojny. A potem cisza.

Od Niemców uciekł już we wrześniu 1939 r. Do Białegostoku, jak cała ówczesna lewica komunistyczna. Rosjanie ogłosili: można jechać w głąb Rosji, do pracy. Pojechali żydowscy chałupnicy, krawcy, szewcy. Nie wiedzieli, że mają pracować w kopalniach. Szybko wrócili, nielegalnie.

W Białymstoku włada radziecka rozlepiła plakaty, na których napisano mniej więcej tak: wszyscy, którym nie podoba się nasz system, mogą jechać gdzie chcą. Należy zgłosić się w punktach zbornych. To był ostatni raz, kiedy ludzi ogarnęła euforia, entuzjazm, W zapale darli ruskie paszporty.

A potem w mieście zaroiło się od setek maleńkich samochodów ciężarowych, takich współczesnych kibitek. Zabrały Henryka i jego towarzyszy na Ural, do fabryk pocisków dum-dum. Zapamiętał kleisty chleb, który rzucony na ścianę wcale nie odpadał, chowanie nieboszczyków pod lodem i zamianę wyczekanej przez trzy lata kufajki na żywność.

Pewnego dnia powiedzieli: kto chce, nich wraca. Wsiadł do pociągu i było mu obojętne, dokąd dojedzie. Jego wagon jechał akurat do Szczecina.

- Tu było tak pusto, że mogłem przejść ulicą Parkową i wybrać sobie najlepsze meble z opuszczonych mieszkań – wspomina. – Każdy bał się Rosjan. Podchodzili na ulicy i zdejmowali z ręki zegarek. Ale nie czułem się tu źle.

UNRRA przysłała paczki dla Żydów. Dostali odzież.

Mówią, że przeszło ich przez Szczecin nawet sto tysięcy. Ci, którzy zostali, zasiedlili wąskie uliczki Niebuszewa, Golęcina. Zajęli się budowaniem, spawaniem, haftem, fryzjerstwem. Założyli spółdzielnie – szewskie, gastronomiczne, krawieckie. Z jednej  rozwinęły się Zakłady Przemysłu odzieżowego „Dana”, które przez cały PRL obszywały pół Polski i były polską wizytówką eksportową. Żydzi sami wyremontowali budynek, a Amerykanie dali pierwsze maszyny.

- Ludzie mówili: Żydzi rządzą, ale nie pamiętam antysemityzmu – twierdzi Heryk Rotbart. – Wielu Polaków chodziło na żydowski rynek Tobruk, do żydowskiej przychodni, stołówki, czy rzeźni rytualnej. Nikomu nie przeszkadzały żydowskie koncerty, szkoły i rabin.

Rotbarta zrobiono radnym najpierw miejskiej, potem wojewódzkiej Rady Narodowej. Pomyślał, że może skończył się dla Żydów czas wiecznego tułania.

- Wszyscy wiemy, że mamy w kraju trudności – ogłosił pewnego dnia przez radio I sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka. – Przyczyniają się do tego Żydzi, wśród których syjoniści tworzą V kolumnę. Przez nich nie możemy dojść do niczego. Wszyscy, którzy chcą opuścić nasz kraj, dostaną bezpłatnie paszporty. Oczywiście wśród Żydów jest wielu oddanych towarzyszy. Ci mogą zostać wśród nas.

„Jak poznać dobrego towarzysza – zapytał w liście do KC Henryk Rotbart. – Jak będę szedł ulicą Buczka z innym Żydem i nie będziemy się wcale różnić wyglądem, to którego z nas można uderzyć?”

Gazety straszyły tytułami, ludzie przypominali sobie pogrom kielecki. Żydowscy studenci zostawili studia. Uciekli do Danii, Szwecji, Izraela.

- Po 1989 r. nieraz na placu Grunwaldzkim słyszałem „przecz z Żydami”, tak krzyczeli ludzie z partii narodowych – mówi smutno Rotbart. – Ale na razie nie zaczął się jeszcze czas szukania pretensji do Żydów. Na razie tropi się esbeków i komunistów. Na razie.

Z dziejów wygnania

W czasie wojny na Ukrainie strzelali raz Ruscy, raz Niemcy, a na cztery dni ogłoszono nawet niepodległą Ukrainę.

Potem przyszła klęska. Całkowita.

Przyjechało wojsko polskie nocą, w dzień, obojętnie. Kazali pakować się i stawać w punktach zbornych. Ludzie uderzyli w płacz. Akurat zasiali, posadzili kapustę, niektórzy dopiero co pokończyli domy. Jakże to wszystko zostawić? I jeszcze usłyszeli: nic brać nie musicie, na Zachodzie czekają na was piękne poniemieckie mieszkania, w pełni wyposażone. Ale ludzie nie chcieli. Serce pękało z bólu, gdy całowali progi swoich domów. Tylko nieliczni mieli to szczęście, że nie widzieli, jak ich domostwa zmieniają się w popiół. Jakby chciano pokazać, że nie mają do czego wracać. Jakby chciano zatrzeć po nich wszelki ślad.

- Mężczyzn zabrano w niewiadomym kierunku. W wagonach towarowych jechały same kobiety, dzieci i starcy. Jeść nic nie dawali – mówi jedna z przywiezionych wówczas kobiet, która chce pozostać anonimowa.- U nas była jedna krowa, przychodziły do niej wszystkie kobiety po odrobinę mleka dla dzieci. Żołnierze zabrali nam dwa worki sieczki, którą mieliśmy dla krowy, powiedzieli, że będą przeszkadzać w drodze.

Ukraińskie dziewczyny zamotały się w zgrzebne ciuchy, żeby nie leźć żołnierzom w oczy. Wyrostki w ogóle nie opuszczały transportu. Czasem kogoś aresztowano, nikt nie wiedział, za co. Bali się. Swobodniej czuli się po zachodzie słońca, otwierali drzwi wagonu na oścież, opuszczali nogi i patrzyli w noc.

Kiedy dotarli na te Ziemie Obiecane, sołtysi zabierali po kilka rodzin i rozwozili po okolicznych wsiach. Jakby chcieli ich tak rozrzucić, aby o sobie nie wiedzieli. Jednych zakwaterowano w walącym się domu bez okien i drzwi, innych w lepiance pełnej śmieci z dziurą po bombie w ścianie od ulicy. Brali od sąsiadów trochę siana ze stogu i tak spali, jak Cyganie. Ludzie krzywili się na ich widok i mówili, że takich to chyba prosto z lasu przywieźli. Nic nie chcieli pożyczyć. Przyjezdni nie mieli czym drzewa narąbać, bo kto by dał siekierę Ukraińcowi?

Obserwowano ich. Tacy różni pytali, po co jeżdżą do sąsiednich wsi, dlaczego śpiewają ukraińskie pieśni. Wypytywano sąsiadów, czy wiedza, jakich Ukraińcy audycji przez radio słuchają. Wizyty milicji w ich domach nasiliły się, gdy część ukraińskich mężczyzn wróciła z obozu internowania w Jaworznie.

Odwilż przyszła w 1956 r., na dwa lata. Potem znów część Ukraińców wolała nigdy nie przyznawać się do swojego pochodzenia. Jak tu brudno, mówiły sąsiadki nieświadome, że ta, którą tak lubią, to Ukrainka. Żeby mi tak dali jedną wolną noc, to ja bym wszystkich Ukraińców wyrżnęła, zwierzyła koleżanka z pracy dziewczynie, która ledwie kilka lat wcześniej przyjechała z Wołynia, uważaj, bo tu gdzieś mieszkają banderowcy, przywiezieni z lasu ukraińscy bandyci, ostrzegł swoją narzeczoną chłopak, nie wiedząc, że mówi do Ukrainki. O, ten to musi być Ukraniec, agresywny, nie da sobie w kaszę napluć, mówił dyrektor dużego przedsiębiorstwa o jednym ze współpracowników, rodowitym Polaku.

Wciąż wielu chce wracać. Mówią, że rządy się zmieniają, ale ludzie nie. Różnie gadają za oczami. Zawsze lepiej byłoby na rodzinnej ziemi. Można by od nowa pobudować, tam dobre pszenne tereny. Jakby przyszło wracać, to pewnie więcej Ukraińców by się znalazło, niż się teraz przyznaje. Bo tu ludzie wciąż się boją.

Powrót z nieba

- Jak mama przyjechała przed wojną do Lyonu, to myślała, że wjechała do nieba, mówi Włodzimiera, nazywana we Francji Vla. – Rodzice musieli wyjechać z Polski, bo ojciec co kilka tygodni tracił pracę. Zamieszkali 40 km od belgijskiej granicy, w małym Barlin. Żyło tam 6 tys. Polaków, 5 tys. Francuzów, Hiszpanie, Włosi, Marokańczycy, Algierczycy. Pochodziliśmy z Pomorza i mężczyźni z naszej rodziny, którzy tam zostali, byli podczas wojny wcieleni do armii niemieckiej. Gdyby mój brat skończył we Francji 21 lat, strzelałby do swoich kuzynów.

W 1945 r. ojciec zdecydował, że wracają do Polski, żeby odbudować kraj. Przed wojną byli kapitaliści, to nie było pracy. Teraz rządzi robotnik, więc praca będzie, mówił przekonany. Nie przypuszczał, że robotnik będzie dla robotnika gorszy od kapitalisty.

Na granicy wzdłuż wagonów chodziły polskie patrole. Niektórzy żołnierze nie wytrzymywali: Ludzie, uciekajcie, wołali, tu nie Polska, tu Rusek rządzi. Ale ojciec się uparł. Pojechali na Dolny Śląsk, do kopalni. Po dwóch latach ojciec musiał przestać pracować, bo był poważnie chory na pylicę. We Francji za tę chorobę dostałby ogromne odszkodowanie, tak, że mógłby nowy dom rodzinie postawić. W Polsce nic. I jeszcze wypłacali mu francuską rentę w złotówkach, zaniżając cenę franka.

Vla przyjechała ze świeżo poślubionym mężem do Szczecina w 1949 r. Mąż, oficer Wojska Polskiego, lwowiak o nazwisku Litwin, który kilka lat przepracował we Francji, wzbudzał nieufność władz. Polityczne niepewny, oceniono. Stracił pracę.

Najgorsza atmosfera wokół szczecińskich Francuzów powstała w 1955 r., podczas procesu sekretarza francuskiego konsulatu  Andre Robineau, oskarżonego o szpiegostwo. To wówczas zamknięto w Szczecinie francuski konsulat, a ze szkół wycofano język francuski. Władze patrzyły na Francuzów podejrzliwie, zwłaszcza, że niektórzy z nich wciąż słabo znali polski, na czekoladę mówili szokolada, a na cukierki bonbony. Jednak ludzie nie traktowali ich jak obcych, czasem tylko sąsiadka krzyczała w złości, że to głupota do dziecka w piaskownicy mówić po francusku. Ta Francuzka prychała pogardliwie i jej syn, laluś!

-Wie mama co, powiedział pewnego dnia mój syn - wspomina Vla. – Tu jest taka gmina francuska, przyjmują ludzi urodzonych we Francji, będą dawać francuskie paszporty. Pobiegłam. Nie po paszport, bo polski już miałam. I po co pani tam pojedzie, zapytał mnie wówczas urzędnik, żeby popatrzeć na lepsze życie? A ja we Francji żyłam 20 lat. I tam jest moja ojczyzna.

Kilka lat czyśca

Julia urodziła się nad rzeką Szeszupią, w samym sercu Litwy - Lietuvy. Bała się, gdy brata wcielano do Armii Czerwonej. Pewnego dnia na podwórku pojawił się brudny i zarośnięty mężczyzna. To był jej brat – dezerter. Schowali go pod podłogą i nie mógł wyjść ze schowka nawet, jak bito i mordowano jego rodzinę. Julia była wtedy w gimnazjum. Gdy ją przywieźli, zobaczyła krew. Dziewczynie pociemniało  w oczach. Kiedyś opowiem ci, jak to było, szepnął brat, blady jak kreda. Nie zdążył. Przyłączył się do partyzantów. Okrążyli ich Sowieci i wytłukli z karabinów maszynowych.

Julię zabrano do więzienia. Brat partyzant i jeszcze te siedemnaście hektarów! Burżujska rodzina! Ryczały niewydojone krowy, a budzie wył pies. Takie było pożegnanie z domem.

Rosjanie wybierali ich na targu, jak niewolników. Zawieźli kobiety w głąb tajgi i kazali budować wąskotorówkę. Rdzawa woda i kępy mchu. Po tym bagnie ciągnęło się pokłady kolejowe. Zaraz pierwszego dnia nogi zrobiły się sine i opuchnięte. Maleńkie muszki zatruwały krew. Starzy zesłańcy kazali jeść trawę wyglądającą jak konwalia i pachnącą jak czosnek. Czeremsza obroni przed szkorbutem, zapewniali.

Na północ zabrał Julię statek „Marks-Engels”. Potem trzeba było płynąć czółnem przez bagniste tereny. Jak było płytko, czółna ciągnęły konie. Jak dla koni było niebezpiecznie, zastępowali je ludzie.

W nowym miejscu pracy czekały na zesłańców ogromne drzewa, siekiery i norma dzienna: osiem metrów sześciennych drewna. A w nagrodę – stęchłe jedzenie i gorzka kasza.

Kiedyś w tajdze pojawiła się litewska brygada. Julia wyszła za mąż, za Jana Żelepienia – pół Litwina - pół Polaka.

- W 1956 r. rozdano ludziom paszporty i powiedziano jedźcie, gdzie chcecie. Mąż zdecydował, że wyjeżdżamy za jego rodziną do Polski. Strasznie się bałam. W Kownie propaganda mówiła, że w Polsce będą Litwinów z kościołów łokciami wypychać. A tu już z Białej Podlaskiej czekała na nas pomoc lekarska i pieniądze na pierwsze dni. Bałam się iść do pracy, przecież nie rozumiałam języka wokół. Ale Polki były dla mnie bardzo dobre i nie przeszkadzało im, że mówię do nich  tylko po rosyjsku. Szyłam im staniki, haftowałam. Zapraszaliśmy się wzajemnie na imieniny, śluby komunie.

Julia trafiła dobrze. Ale niektórzy Litwini latami bali się deportacji. Nie wychodzili na ulicę, dopóki nie nauczyli się polskiego. Nie mówili w domach po litewsku, żeby dzieci nie znały tego języka. Nie przychodzili na msze, na których mówiono po litewsku. Może i dobrze, bo na te msze krzywym okiem patrzyły władze. Kiedyś, po jednej, wezwano na SB męża Julii i nakłaniano do współpracy. Ale akurat jego nie mieli czym nastraszyć. Wybijaniem palców? To już przeszedł.

Jak głosowano za niepodległością Litwy, aż 80 Litwinów ze Szczecina i okolic opowiedziało się „za”. Żelepień ogłosił to uroczyście przed kamerami.

Ale oni nie wrócą nawet na tę niepodległą Litwę.

Odgruzowaliśmy Szczecin, tam nic nowego nie zbudujemy. Starych drzew się nie przesadza – mówią.