Siedzieli i klęli. Nic nie wygrali, nic. Jak zakończyć strajk, żeby wyjść z podniesioną głową? No, właśnie wyjść z podniesioną głową, naprzeciw innym. Do kościoła, bo gdzie indziej? Jednym wśród tych, którzy namawiali na takie rozwiązanie, był młody jezuita, Przemysław Nagórski.

 

Kilka dni wcześniej biegł z krzyżem na nabrzeże. Ciemność, tupot nóg, ryk portowych syren, wycie silników maszyn. Pozorowany atak okrętów desantowych Marynarki Wojennej. Ale kto wtedy wiedział, że ma być tylko pozorowany? A jeśli któremuś ze stojących na brzegu portowców puściłyby nerwy, a jeśli rozpędziłby maszynę? Chwilę przed tymi wydarzeniami jezuita dał wszystkim całkowite rozgrzeszenie takie, jakie daje się na wypadek kataklizmu, wojny, śmierci.

Jeśli musisz iść

17 sierpnia 1988 r. o. Nagórski dostał karteczkę od Andrzeja Milczanowskiego: „Przemek, jestem ze strajkującymi”.

- Poszedłem do przełożonego o. Czesława Kuklińskiego i powiedziałem, że muszę iść do portu – mówi Przemysław Nagórski. – Powiedziałem, że muszę otoczyć ludzi duchową opieką i zrobić wszystko, aby wydarzenia potoczyły drogą pokojową. Przełożony powiedział tylko - jeśli się nie boisz, to idź - i dał błogosławieństwo.

Nagórski był w Szczecinie od 1987 r. Przyjechał ze sławą kapłana zaangażowanego. Patriotyczna rodzina, potem kolejne wyzwania w życiu. Gdy wybuchł stan wojenny, pod klasztorną furtę przyszedł pułkownik Wojska Polskiego w stanie spoczynku i powiedział do Nagórskiego:  wy, jezuici, nie powinniście zostać obojętni, wojsko może okazać się władzy nieposłuszne, potrzebuje kapłana. Nie chcę, odpowiedział jezuita, który uznał słowa wojskowego za prowokację. Potem był pogrzeb związanego z opozycją Piotra Bartoszcze, który według oficjalnej wersji zapił się na śmierć, a według Solidarności „Rolników Indywidualnych” został zamordowany – pokazywano nawet zdjęcia, które miały świadczyć o tym, że sprawców było dwóch. Bartoszcze zostawił żonę i tróję dzieci, najmłodszy synek urodził się już po śmierci ojca. O. Nagórski odprawił mszę za jego duszę. Zrozumiał wtedy, że nigdy nie będzie umiał milczeć o takich wydarzeniach.

Odprawiał msze za ojczyznę, poznał ks. Jerzego Popiełuszkę. Wygłaszał coraz bardziej ostre kazania. Zakon przeniósł go na  Katolicki Uniwersytet Lubelski – miał zająć się studiowaniem duchowości chrześcijańskiej. Trudno jednak było oderwać się od rzeczywistości w środowisku ukształtowanym przez o. Ludwika Wiśniewskiego – duchowego guru znacznej części polskiej opozycji.

Przemek, mamy z tobą kłopoty, młody jezuita słyszał raz po raz od przełożonych po kolejnym kazaniu. Nękała go SB. 
- Ostrzegano mnie, że szykowany jest proces otwarty, którego bohaterem miał być ks. Popiełuszko i ja.

Gdy o. Nagórski dowiedział się o porwaniu ks. Jerzego poprosił przełożonego o otwarcie kościoła na całą dobę. Ludzie modlili się, przeżywali drogi krzyżowe non stop do momentu, gdy przyszła najgorsza wiadomość. Gdy wyłowiono zwłoki kapłana, wierni w Lublinie ułożyli 40-metrowy krzyż ze zniczy.

Niedługo potem na obrzeżach Lublina nieznani sprawcy pobili dwóch księży, zdemolowali plebanie. Jezuici w liście otwartym zażądali wyjaśnienia okoliczności napadów spraw. Te sprawy nigdy nie zostały wyjaśnione.

O. Nagórski jeździł z patriotycznymi kazaniami po całej Polsce, robił Groby Pańskie, o których władza mówiła, że jątrzą, że są źródłem nienawiści. Chciał pisać pracę doktorską o życiu Popiełuszki i jego drodze do męczeństwa, ale nie dostał na to zgody. Zakon przeniósł go do Torunia. Po kilku kazaniach życzliwy parafian wywróżył mu, że długo tu miejsca nie zagrzeje.

W Szczecinie zamierzał odpocząć. Ale pewnego dnia przyszli do niego Mieczysław Lisowski, Andrzej Milczanowski i Jan Tarnowski. Wziął pod opiekę Duszpasterstwo Ludzi Pracy.

Stan wojenny bis

- Duże wrażenie zrobiły na mnie strajki wiosenne w 1988 r. i pacyfikacja Nowej Huty przez ZOMO – przyznaje Nagórski. – Przypomniał mi się stan wojenny. Znowu nie mogłem zrozumieć, jak można wysłać uzbrojone oddziały przeciw własnemu narodowi.

I wiosną i latem 1988 r. do końca nie było wiadomo, jakie rozwiązanie konfliktu wybierze władza. Dziś historycy mówią o chwiejącym się systemie i chęci podzielenia się przez władzę z opozycją odpowiedzialność za krach gospodarczy. Jednocześnie pokazują też dokumenty świadczące o planowanych rozwiązaniach siłowych, o scenariuszach podobnych do tych, jakie wykorzystano podczas wprowadzania stanu wojennego. Niepewność co do przyszłości rodziła sceptycyzm części elity opozycyjnych, która zamiast akcji strajkowych wolały dialog z władzą. Dystans wobec wydarzeń widoczny był też w postawie hierarchii Kościoła katolickiego. W Szczecinie, podczas strajku sierpniowego, został odczytany w kościołach i wydrukowany w gazetach list bpa Kazimierza Majdańskiego, który apelował o rozwagę i szukanie porozumienia. Władza za pośrednictwem dyspozycyjnych dziennikarzy próbowała szczuć strajkujących na hierarchów, ale nie udało się. Wkrótce wyszło na jaw, że list nie był aż tak ugodowy, że został ocenzurowany – fragmenty nie pasujące władzy wycięto. Zresztą szybko wśród strajkujących pojawił się bp Majdański, a dwóch biskupów Stanisław Stefanek i Jan Gałecki odprawiało w porcie msze polowe.

- To było ważne, że ci ludzie nie walczyli o coś tylko dla siebie, ale dal wszystkich – mówi bp Gałecki.

Jak na froncie

Od początku do końca dzień i noc ze strajkującymi byli jezuici. Oprócz o. Nagórskiego także o. Józef Łągwa, znany z ostrych, patriotycznych kazań w Bełchatowie.

Gdy w Szczecinie zaczął się strajk pod portową bramę o. Łagwa przyprowadził dzieciaki z kolonii prowadzonych przez jezuitów. Każde dziecko miało w rękach bochenek chleba dla strajkujących.

Potem o. Łągwa jeździł po strajkujących zajezdniach.

- Było jak na froncie. Przez pierwszy tydzień spałem najwyżej po godzinie na dobę - wspomina. - Msze, spowiedzi, trudne pytania. Gdy było źle, jeden ze strajkujących kierowców zapytał, co dalej? Powiedziałem, że sytuacja przypomina kobietę, gdy rodzi – procesu nie można zatrzymać. Bywało, że w strajkujących upadał duch. Wzywano mnie, by wesprzeć wątpiących, a ja miałem wrażenie, że jadę do kogoś umierającego. Tak było po pacyfikacji zajezdni tramwajowych. Co mogłem powiedzieć mężczyznom w zajezdniach autobusowych? Kobiety do końca wytrzymały, to my też wytrzymamy, podajmy sobie ręce i pomódlmy się. No i nowy duch wstępował. Potem esbecy mówili, że to jezuici podjudzali ludzi.

Powiem tak – stymulowaliśmy emocje.

Jezuita pilnował, żeby temperatura nie podniosła się zbyt wysoko, bo wtedy rozum zasypia i budzą się upiory. Wyznawał zasadę: postawić sprawę jasno, a potem do celu, bez przemocy.

- Była wielka determinacja po stronie strajkujących, istniało realne zagrożenie – ocenia. – Najważniejsze dla mnie to być z tymi ludźmi. Te sierpniowe dni, to moje najważniejsze rekolekcje w życiu. Dla innych to też były przełomowe dni: gdy kiedyś przemycałem dla strajkujących ulotki pod sutanną, milicjant sprawdzający bagażnik samochodu, którym jechałem zapytał znienacka – może księdzu w czymś pomóc?

Mamo, przestań płakać

Zajezdnię na Niemierzynie ZOMO spacyfikowało na oczach Nagórskiego.

- Widziałem, jak strajkującym kobietom wykręcano ręce, wrzucano je jak worki do milicyjnych bud – mówi. – Straszna była ta moja bezsilność. Ale słyszałem, jak 15-letnia córka jednej z zatrzymanych krzyczy: mam przestań płakać, zachowuj się dzielnie!

Zajezdni w Dąbiu ZOMO bało się zaatakować – kierowcy zagrozili, że wysadzą wszystko w powietrze. Tylko Nagórskiemu liderzy strajkujących szepnęli, że blefują. 

Wtedy, tej najgorszej nocy w porcie, gdy biegł na nabrzeże z krzyżem w ręku, powtarzał sobie, że Chrystus nie walczył, a uderzony tylko pytał: za co mnie uderzyłeś? Na ile taka postawa byłaby przekonująca dla ludzi zbitych w grupki na nabrzeżu oświetlanych szperaczami z okrętów desantowych?

To właśnie po tej nocy spowiadał kilka godzin. Wielu przyszło takich, którzy się przestraszyli. Pytali – zostać, czy uciec?

- Mówiłem: wyjdź, jak masz taki strach. Gorzej, jakbyś miał siać niepokój i wątpliwości. Strach, podobnie jak entuzjazm, udziela się.
Jezuita widział, jak niebezpieczna i wyniszczająca jest wojna psychologiczna. Przywiózł do portu swoje książki, żeby zająć czymś strajkujących, żeby mieli przeświadczenie, że czasu nie marnują.

Koniec pewnej epoki

Wtedy, 3 września 1988 r., gdy wyszli z portu bez podpisania jakichkolwiek porozumień, na mszy w katedrze powitał ich bp Majdański. Długo przekonywał, że odnieśli zwycięstwo w sensie moralnym. Wtedy tylko mogli wierzyć, że zobaczą kiedykolwiek owoce tego zwycięstwa.
Kilkutysięczny tłum ruszył potem z katedry na Pocztową, do kościoła oo. jezuitów. Na ul. Krzywoustego drogę zagrodził im kordon ZOMO – rozstąpił się, gdy rozległo się bicie kościelnych dzwonów.

To właśnie na Pocztowej zapadały pierwsze decyzje odnośnie przekształcenia Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Międzyzakładowy Komitet Organizacyjny NSZZ „Solidarność”, który działał do chwili przywrócenia legalnej działalności związku.