Rozmowa z Aleksandrem Hallem, jednym z czołowych działaczy „Solidarności”

Gdyby miał Pan ułożyć kanon ważnych wydarzeń w najnowszej historii Polski, co by się w nim znalazło?

Jeśli mówimy o historii po 1945 r., to wymieniłbym  opór przeciw ustanowieniu władzy komunistycznej, opór PSL, opór tej części społeczeństwa, która nie głosowała w referendum w 1946 r. tak, jak chciała władza. Myślę też o oporze zbrojnego podziemia, które prowadziło beznadziejną, przecież, walkę. Jeśli chodzi o lata późniejsze za ważny uznałbym rok 1956 – poznański Czerwiec, pierwszy krwawy opór w Polsce poststalinowskiej i Październik ’56, jako odwilż i jakościową zmianę funkcjonowania systemu. Potem wymieniłbym rok 1966 r.,  i obchody Millenium chrztu Polski, które przyniosły konfrontację między władzą, a Kościołem i poprzedzający te wydarzenia list biskupów polskich do biskupów niemieckich „wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. Wymieniłbym też rok 1968, bunt inteligencji, później niewątpliwie Grudzień ’70. Oczywiście  wybór papieża Jana Pawła II, jego pierwszą pielgrzymkę do Polski, powstanie opozycji przedsierpniowej, która weszła . w wielki Sierpień ‘80 już przygotowana.  Ważne było 16 miesięcy legalnego działania Solidarności, a po latach okrągły stół i wybory z czerwca 1989 r. I na tym na razie kanon bym zakończył.

To uzupełnijmy go jeszcze o kanon nazwisk.

Wielcy Polacy tamtych czasów, to na pewno prymas Stefan Wyszyński,  Jan Paweł II, Lech Wałęsa i jego najważniejsi doradcy Tadeusz Mazowiecki i Bronisław Geremek. Ważny dla prawicowej części Polaków był Wiesław Chrzanowski, dla innych Jacek Kuroń jako numer jeden KOR-u, ks. Jerzy Popiełuszko jako jeden z tych najbardziej znienawidzonych kapłanów opowiadających się za Solidarnością. Oczywiście jest jeszcze mnóstwo nazwisk bohaterów lokalnych, o których pamięć długo będzie trwała i budowała tożsamość ich środowisk. W katastrofie pod Smoleńskiem Trójmiasto straciło takie dwie postaci: Arama Rybickiego, mojego przyjaciela z ławki szkolnej, a  także Macieja Płażyńskiego, któremu wyprawiono królewski pogrzeb.

Czy o kanon ludzie nie będą się spierać? Na przykład o Sierpień ‘80?
.
Myślę, że o Sierpień ‘80 i Solidarność nie będziemy się spierać. Oczywiście będą odosobnione głosy. Ale najważniejsze: zdanie historyków, zapis tego, co się zachowało w świadomości społecznej, jest wspólne. Solidarność była ogromnym zrywem wolnościowym, polskim oryginalnym wkładem w rozwalenie systemu komunistycznego w skali całego bloku wschodniego.  

Skoro mamy być jednomyślni w ocenie Sierpnia, to skąd podziały związane np. z obchodami zbliżającej się 30 rocznicy?

Powiem tak: my wszyscy z niej, z Solidarności. Ale drogi ludzi, którzy byli w tym ruchu rozeszły się. Absolutnie nie odbieram NSZZ „Solidarność” prawa do powoływania się na tradycję, na korzenie. Natomiast związek zawodowy, to tylko jeden z elementów dziedzictwa. Do tego dziedzictwa ma prawo mnóstwo osób, ruchów politycznych. Obie partie, dziś dominujące na polskiej scenie politycznej, PO i PiS, mają prawo odwoływać się do dziedzictwa Solidarności. Nikt nie może tego prawa odebrać Lechowi Wałęsie. Myślę, że bieżące życie polityczne, urazy między głównymi bohaterami tamtych wydarzeń, jak nie żyjącą już Anną Walentynowicz, a Lechem Wałęsą, to decydujące przyczyny podziałów. Ale przecież nawet te podziały nie zmniejszają rangi tamtej Solidarności, a także faktu, że w tamtym, decydującym momencie, wielu późniejszych przeciwników było razem.

 Inną, niż entuzjastyczna, ocenę Solidarności mają też ludzie, którzy nie odnaleźli się po 1989 r. Myślę na przykład o szczecińskich stoczniowcach. Ich zakład, kolebka szczecińskiej „Solidarności” upadł, oni stracili pracę. Wspomnienia sprzed 30 lat przegrały z teraźniejszością.

Rozumiem ból tych ludzie. Ruch społeczny Solidarność nie precyzował wówczas, jakiej wizji ustroju gospodarczego pragnie, nie było to wtedy nawet możliwe. Wielu z robotników wówczas strajkujących zrobiło duży krok w kierunku zniszczenia systemu socjalistycznego, który jednak gwarantował pracę. Ale jest pytanie: czy tamtej system mógł przetrwać i czy dobrze byłoby, gdyby przetrwał? Moja odpowiedź brzmi: oczywiście nie.

Rewolucja zjadła swoje dzieci?

Nie da się ukryć, tak jest.

Jeśli myśli pan o Sierpniu ’80, to jakie obrazy stają przed oczami?

Wiele. Od drugiego dnia strajku spędzałem w stoczni gdańskiej czas od godzin porannych do późnego wieczora, nie nocowałem tam. To jest mnóstwo obrazów: poczynając od pierwszego wejścia do stoczni, do sali BHP, gdzie zobaczyłem, jak nad sytuacją panuje Wałęsa, którego znałem jako bezrobotnego, wyrzucanego z pracy opozycjonistę. Pamiętam modlitwy stoczniowe, moment, gdy strajk zamieniał się w solidarnościowy, chwilę spisywania 21 postulatów, pierwsze wejście na teren stoczni delegacji rządowej z Mieczysławem Jagielskim na czele – niesamowity moment olbrzymiej ciszy. A na koniec wybuch entuzjazmu, skandowanie na cześć Wałęsy i podpisanie porozumienia poprzedzone wiadomością, że właśnie są zwalniani z więzień działacze opozycyjni z kraju, zwłaszcza z Warszawy.

Ile wtedy było lęku, a ile nadziei?

Było jedno i drugie. Ja miałem poczucie nieodwołalnego końca jakiejś epoki. Myślałem, że albo nastąpi wyraźne pójście do przodu, albo będą represje. Ale właściwie dopiero od przyjazdu delegacji rządowej,  rozpoczęcia rozmów poczułem, że ta nadzieja jest bardzo duża. Przedtem nie byłem tego pewien. Wiedziałem, że trzeba trwać, że nie można cofnąć się, ale nie byłem nadmiernym optymistą. Dlaczego? Bo całe dotychczasowe doświadczenie systemu komunistycznego było takie, że wszelki bunt, całkowicie niezgodny z istotą tego systemu, musi być stłumiony.

A nie miał pan wrażenia, że i wtedy władza robi teatr? Kiedy dowiedzieliście się, że jak tylko wybuchły strajki został powołany sztab, który najpierw miał przyglądać się wydarzeniom, a potem opracować plan, jak stłumić ruch Solidarności? Skończyło się to wprowadzeniem stanu wojennego.


Zakładałem, że tak musi się dziać i że taki wariant jest przygotowywany, ale to jeszcze nie oznaczało, że zostanie on zrealizowany. Właściwie przez cały okres działania Solidarności poczucie, że to się którejś nocy musi skończyć uderzeniem, które może być wstępem do interwencji wojsk radzieckich, było. Mnie się wydawało, że nie jest możliwe spacyfikowanie „Solidarności” tylko siłami władzy polskiej.  Miałem na ten temat nawet bardzo konkretne wiadomości, bo z nami, a konkretnie ze mną, współpracował Adam Hodysz oficer Służby Bezpieczeństwa. I on któregoś październikowego dnia 1980 r. powiedział: widziałem listę 24 osób z Wałęsą na czele, na której ty też byłeś. Te osoby miały zostać zatrzymane na 48 godzin, co miało być wstępem do aresztowania. Wiadomo, że byłaby to tylko przygrywka do generalnej pacyfikacji ruchu. Wiedziałem o sporządzaniu list internowanych wczesną wiosną 1981.  Hodysz mówił, że szef wydziału śledczego SB zamyka się w pokoju z sekretarką i sporządzają listy osób do internowania. A więc wiedzieliśmy, że taki wariant jest przygotowywany, ale nie widzieliśmy, w jakich okolicznościach zostanie wprowadzony i jak daleko pójdą represje.

Co pan robił z informacjami uzyskanymi od Hodysza?

Przekazywałem Borusewiczowi, Wałęsie, najważniejszym osobom w moim środowisku. Oczywiście, nie była to wiedza powszechna, bo przede wszystkim nie można było dekonspirować Hodysza. Świadomość zagrożenia mieli polityczni przywódcy.

A nie przykrywała jej pewność siebie: oto jest nas dziesięć milionów, więc co nam władza może zrobić?

Te obie świadomości współistniały. Sam ulegałem temu uczuciu. 12 grudnia 1981 r. rano spotkałem się z Hodyszem i on mi powiedział, że tego dnia wszyscy oficerowie wydziału śledczego SB w gdańskiej komendzie otrzymali polecenie stawienia się w komendzie o określonej godzinie 13, czy 14. Radził mi nie nocować w domu. Przedtem informował mnie, że wydział zakupił łomy. Przekazałem tę wiadomość Wałęsie. Ale podczas dnia, przysłuchując się dyskusji na posiedzeniu Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”, odczuwając atmosferę pewności siebie, uległem jej. Co więcej – tego dnia zaprosiłem do domu przyjaciół na swoje imieniny. A potem, pod wieczór, dostałem hasło: „ula przeprasza cię, że nie może do ciebie wpaść”, co oznaczało „uciekaj z domu”. Wtedy już wiedziałem, że tej nocy nastąpi uderzenie na Solidarność.

Jak w Sierpniu ‘80 w Gdańsku postrzegano Szczecin?

Dobrze. To było bardzo ważne, że w Szczecinie rozpoczął się strajk. Stanowiło to przypieczętowanie związku trójmiejsko-szczecińskiego z 1970 r. W Gdańsku była świadomość, że ten pierwszy, najważniejszy postulat o wolnym związku, w Szczecinie brzmi podobnie, choć jest napisany nieco innymi słowami. Między naszymi ośrodkami krążyli kurierzy.

Szczecin był jednak innym ośrodkiem, bez ekspertów, dużego zaplecza intelektualnego. Mieliście zaufanie do tego, co działo się tu?

Oczywiście na samym początku nazwiska Jurczyka, czy Wądołowskiego nic nam nie mówiły. Trzeba pamiętać o jednym. Wtedy w Gdańsku, w Trójmieście, strajk by się nie udał, gdyby nie robotnicy, pracownicy wielkich zakładów pracy i ich zaangażowanie. Ale strajk został zainicjowany i był prowadzony przez ludzi opozycji przedsierpniowej, przede wszystkim przez Bogdana Borusewicza. Do tej opozycji należał i Wałęsa i Gwiazdowie i Bogdan Lis, czyli ludzie, którzy przeszli pewną szkołę i mieli poczucie swojej politycznej tożsamości. W Szczecinie tego, jak rozumiem, nie było. Istniała obawa, czy szczeciński strajk nie zostanie zmanipulowany. Ale przede wszystkim było poczucie satysfakcji, że Szczecin stoi. Tak, jak w Grudniu ’70, byliśmy razem.

W Szczecinie dzień wcześniej podpisano porozumienie. Mieliście w Gdańsku o to żal?

Trochę tak. Sprawa podpisania porozumienie w Gdańsku jeszcze nie była przesądzona, nie była załatwiona sprawa wypuszczenia więźniów politycznych. Podpisanie porozumienia w Szczecinie wywołało pewien niepokój – czy nie jest to sprytne zagranie władzy, żeby izolować Trójmiasto, stocznię gdańską? Ale nie było nastroju, że doszło do zdrady w Szczecinie, zresztą na drugi dzień szybko podpisano porozumienia w Gdańsku, a jeszcze wcześniej z więzień wyszli opozycjoniści. Jak później patrzyłem na przyjeżdżających przedstawicieli Szczecina  - Jurczyka, czy Wądołowskiego, z którym się zakolegowałem - to patrzyłem na nich, jako wielkich przywódców, którzy brali udział w czymś ważnym.

Niektórzy maja problem, czy w świetle dokumentów SB ujawnionych przez IPN, do kanonu wielkich nazwisk włączyć Mariana Jurczyka. Co pan o tym sądzi?

Nie studiowałem dossier Mariana Jurczyka. Ale doskonale sobie wyobrażam, że ten sam człowiek może  w swoim życiu popełnić błąd, upaść - zresztą pewnie w warunkach bardzo dużego nacisku, a potem może odegrać rolę wielkiego przywódcy. To nie jest przecież odosobniony przypadek, takich ludzi było więcej. Moim zdaniem Marian Jurczyk powinien być w kanonie wielkiej Solidarności. Co w niczym nie oznacza, że zgadzam się z jego poglądami, ale to zupełnie inna historia. Nic nie odbierze Jurczykowi roli, jaką odegrał podczas Sierpnia ‘80. Na pewno należał do ważnych ludzi pierwszej Solidarności.

A co zostało z Solidarności do dziś?

Została nam pamięć i świadomość, że jesteśmy dłużnikami tamtego ruchu, tamtego czasu. Ta nowa Polska wyrasta stamtąd. Natomiast w sensie instytucjonalnym nie mogło pozostać wiele. Mamy 21 rok niepodległego państwa, to jest więcej, niż miała II RP. Mamy demokratyczne instytucje, spierające się ze sobą partie polityczne, spory o przeszłość. W tym sensie rację miał Lech Wałęsa mówiąc, że po zwycięstwie sztandar trzeba odłożyć, żeby nie używać go do bieżących sporów. Ludzie tamtej Solidarności są w różnych miejscach, aktywni politycznie są w różnych, skłóconych ze sobą partiach, wielu w polityce nie uczestniczy. Są ludzie sukcesu i tacy, którzy mają poczucie przegranej. Jednym słowem: Solidarność to już jest historia. Piękna i ważna, z której można czerpać. Ale historia.