Zobowiązujemy się sprawnie i grzecznie obsługiwać repatriantów – taką obietnicę w 1954 r., z okazji 1 Maja, złożyli pracownicy punktów repatriacyjnych w Szczecinie.  To, że przyjezdni, zwłaszcza ci ze Wschodu, byli często traktowani jak piąte koło u wozu,  wynika ze sprawozdań

pochodzących z punktów, a także z protokołów Najwyższej Izby Kontroli, która kontrolowała PUR-y.

Na Ziemie Zachodnie, zwane Odzyskanymi, ludzie przybywali masowo jeszcze pod koniec lat 50-tych. Zdecydowana większość z nich wiozła bagaż najgorszych wspomnień.

Ludzie stamtąd

Wiosną 1946 r. na Pomorze Zachodnie dotarły pierwsze transporty ze Wschodu. Wiozły łagierników, Sybiraków - nędzarzy, którzy nie mieli nic, prócz węzełka zawierającego kilka rzeczy osobistych. Przyjechały zdziesiątkowane rodziny, które zostawiły groby swoich bliskich, zmarłych „na nieludzkiej ziemi”. Transporty przywiozły też przesiedleńców z przedwojennych wschodnich Kresów Rzeczypospolitej, przyłączonych do ZSRR. Wieźli to, co mogli zabrać z domówi i gospodarstw - ci przynajmniej nie zaczynali od zera. Jedni i drudzy jechali w nieznane, w nadziei, że znajdą swoją nową małą ojczyznę, bo ta, w której się urodzili, należała teraz do innego państwa. W latach PRL-owskiej propagandy nazywano ich „repatriantami”, choć Ziemie Zachodnie, pozyskane przez Polskę po wojnie, nie były przecież miejscem, do którego wracali.
Według badań szczecińskich historyków, m. in. prof. Tadeusza Białeckiego [1] na Pomorzu Zachodnim zamieszkali przede wszystkim przyjezdni z Polski Centralnej - ok. 64 proc., Sybiracy i kresowiacy stanowili ok. 29 proc. Było też kilka procent autochtonów i reemigrantów z Europy Zachodniej.

Nie wiadomo, jaki procent wśród przybyszów ze Wschodu stanowili ci najbardziej doświadczeni przez los – zesłańcy i łagiernicy. Dopiero w 1957 r. pracownicy PUR-ów dostali szczegółową instrukcję, aby zapisywać w dokumentach, „w jakich okolicznościach dana osoba została aresztowana, w jakim obozie, więzieniu, bądź w miejscu odosobnienia do czasu wyjazdu do Polski przebywała”. W dokumentach miała być też podana dokładna data i okoliczności opuszczenia Polski. Wcześniej taka wiedza nie była pożądana, temat wywózek polskiej ludności na Syberię, do Kazachstanu, do łagrów Kołymy i innych, w oficjalnych raportach nie istniał. Nawet w kręgu bliskich o swoich przeżyciach zesłańcy zaczynali mówić po wielu latach, niektórzy dopiero po 1989 r.

„Przymusowo wykwaterować”

W odnalezieniu się w nowej rzeczywistości przesiedleńcom i zesłańcom mieli pomóc pracownicy PUR-ów, czyli punktów Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. Mieli zapewnić wikt i opierunek przez jakiś czas i pomóc w organizacji normalnego życia. Pracownicy punktów zajęli się też edukacją przybyłych: np. w sprawozdaniu z 1953 r., opisującym działalność kulturalno-oświatową, wymieniono wyświetlenie trzech filmów radzieckich, zorganizowanie choinki dla dzieci, a także pogadanki o wyzwaniach, jakie niosło IX plenum KC PZPR. 

Najtrudniejszym zadaniem było znalezienie jakiegoś kąta do mieszkania – „izby” z używalnością innych wspólnych pomieszczeń. Tuż po wojnie problemem był brak takich miejsc w zrujnowanym mieście, w latach 50-tych, zwłaszcza w 1957 r., gdy do Polski nadeszła ostatnia wielka fala przesiedleń ze Wschodu – najlepsze mieszkania i gospodarstwa były już dawno zajęte.  Przyjezdnym zostawiano tylko to, czego nie chcieli inni.  W Gryfinie, Chojnie i Łobzie dostawali do uprawy najgorsze ziemie.

Jeden z przesiedleńców ze Wschodu odmówił przyjęcia izby mieszkalnej, bo „na ścianie były pleśń i grzyb, brud, który trzeba byłoby zeskrobać łopatą, a także brak szyb. Nieczynny był piec i wanna”. Oburzeni odmową pracownicy PUR-u przekonywali, że w tym mieszkaniu remont był zrobiony, „resztę może sam naprawić, ale nie chce, żeby móc rozrabiać”.

Mieszkań brakowało głównie w  Szczecinie. Narzekano na zbyt późny przydział kredytów, brak materiałów budowlanych, brak rzemieślników, głównie murarzy, którzy byliby w stanie przeprowadzić remonty, a jeśli już się tacy znaleźli, ich prace były oceniane jako kiepskie. Lepiej było w terenie, ale zdecydowana większość przybyszów chciała zostać w miastach. Zdecydowanie nie chcieli osiedlać się na ziemiach leżących tuż przy granicy, w lasach, w czy w PGR-ach. „Jak ktoś nie chce przyjąć propozycji, to należy go przymusowo wykwaterować z punktu repatriacyjnego” – tak brzmiała jedna z instrukcji dla pracowników PUR. Nie tylko oni okazywali niechęć przyjezdnym: „Pracownicy Rad Narodowych powinni poprawić swój stosunek do repatriantów, okazywać im więcej uprzejmości i życzliwości” – zapisano w „Sprawozdaniu z repatriacji ludności z ZSRR” w 1958 r. 

Nie tylko zresztą urzędnicy okazywali brak serca dla przyjezdnych. W sprawozdaniu znalazła się też informacja, że „często rodzina ściąga z ZSRR krewnych, a po sprzedaży przywiezionych przez nich wartościowych przedmiotów dokucza im i wypędza z mieszkania”. Był też przypadek syna, który wygnał rodziców po sprzedaży wszystkiego, co przywieźli z ZSRR.

„Ty Rusku”

Wielu przybyszów nie miało wyuczonego zawodu, ale część w miarę szybko odnajdywała się w nowej rzeczywistości. „Poszukiwani kowale, stolarze, traktorzyści” -  takie ogłoszenia pojawiały się w punktach repatriacyjnych w latach 1947-49.  Przyjezdni, korzystając np. z jednorazowej pożyczki na osiedlenie, uruchamiali zakłady krawieckie, szewskie, fotograficzne, kowalskie, stolarskie i blacharskie.  

Najwięcej przesiedleńców znalazło się w Stargardzie Szczecińskim, Gryficach, Trzebiatowie, Policach. Wielu z tych, którzy trafili tu wcześniej, krzywo patrzyło na nowych przybyszów, traktując ich jak konkurencję do wyczekiwanych mieszkań (były zalecenia PZPR, żeby „repatrianci dostawali mieszkania poza kolejnością”). Znaczna część przyjezdnych ze Wschodu, zwłaszcza młodych i dzieci (70 proc. przybyszów byli to ludzie poniżej 40. roku życia), słabo mówiła po polsku, albo w ogóle nie znała ojczystego języka. Wśród starszych było wielu wtórnych analfabetów.  Do dziś wielu  Sybiraków pamięta, jak śmiali się z nich koledzy w szkole, przezywając „Ruski, Ruska!”. 

Na polecenie władz przyjezdni ze Wschodu byli obserwowani, pilnie słuchano, co mówią innym o swoich doświadczeniach. „Dwóm przygodnym przechodniom mówili, że cieszą się z przyjazdu do Polski” – taki zapis znalazł się m. in. w „Sprawozdaniach powiatowych z przebiegu akcji repatriacyjnej ludności polskiej z ZSRR w 1958 r.”. I jeszcze: „Miejscowa ludność idzie z pomocą repatriantom  i jest tego zdania, żeby wszystkich Polaków z ZSRR repatriować do Polski”. „Pośród repatriantów bardzo przejawia się dewotyzm”, „W 1958 r. akcja R (repatriacja – przyp. aut.) przestała być atrakcją dla ludzi o wrogich poglądach i nie było specjalnych szykan, czy wykorzystywania repatriantów w celu prowadzenia agitacji antyradzieckiej”, „Jest jednak część repatriantów (5 proc.) którzy z chwilą przyjazdu do kraju wygadywali na ZSRR myśląc, że tym sposobem  zyskają aureolę męczenników i tym otrzymają bez pracy wszystko, co będą chcieli” (...). Na każdym kroku władza dbała o uświadamianie społeczeństwa: „Rozwój przyjaźni polsko-radzieckiej i jej pogłębienie przyczyniły się do nasilenia powrotów ludności z terytorium ZSRR” – zapisano w raporcie NIK, która kontrolowała szczecińskie PUR-y w 1957 r. 

Pod lupą NIK

Kontrole w PUR-ach wykazały wiele nadużyć. Pracownicy punktów repatriacyjnych mieli wykazywać w sprawozdaniach prace np. przy remoncie mieszkań „repatriantów”, które nigdy nie zostały wykonane, użycie nowych materiałów budowlanych, choć były użyte stare. Zawyżali faktury, źle nadzorowali prace remontowe w terenie, niechlujnie prowadzili dokumentację – np. nie można było stwierdzić, czy zgodnie z instrukcją, mieszkania po wyjeżdżających z Polski Niemcach, były na pewno przekazywane przybyszom ze Wschodu.

Raport Najwyższej Izby Kontroli z 1957 r. wykazał wiele uchybień.  Zarzucono, że w punktach repatriacyjnych przyjezdni przebywają zbyt długo, co świadczyło o zbyt małej pomocy ze strony pracowników PUR dla przyjezdnych. W punktach panowały skandaliczne warunki sanitarne, co personel tłumaczył następująco: „jak repatriantom stworzy się warunki cieplarniane, to w ogóle nie będą chcieli stąd wyjeżdżać”. Raport zarzucał, że nie było kontroli nad przygotowywanymi posiłkami, urządzenia i wyposażenie punktów były używane przez pracowników do celów prywatnych, zlecano różne prace osobom z zewnątrz mimo, że byli zatrudnieni fachowcy na etacie (np. hydraulik). Nawet w raporcie pełnomocnika wojewody ds. repatriantów z 1957 r. znalazły się zarzuty wobec pracowników PUR-ów dotyczące braku rozeznania w akcji osiedleńczej, kradzieży koców i pościeli przeznaczonych dla przyjezdnych, a także braku zabezpieczenia mienia w magazynach PUR przed gryzoniami.

W 1958 r. kontrolerzy NIK alarmowali , że wielu przesiedleńców opuszcza województwo szczecińskie. Przyczyn było wiele, m. in. brak zainteresowania ich losem np. ze strony Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Szczecinie, korupcja w punktach repatriacyjnych w Szczecinie i Pyrzycach, przywłaszczanie pieniędzy należnym przesiedleńcom (oszustwa dotknęły zwłaszcza tych, którzy nie umieli czytać i pisać), defraudacja środków przeznaczonych na remonty mieszkań dla przybyłych, złe wykorzystanie kredytów, zły wybór zagród do remontów. Szczególne rozgoryczenie wywoływały przypadki takie, jak np. ten w Chojnie, gdy przesiedleńcowi najpierw przyznano ponad 5-hektarowe gospodarstwo, które następnie Miejska Rada Narodowa w Chojnie zabrała na działki dla swoich pracowników. Innym przykładem z tego terenu było wypłacenie pieniędzy rzemieślnikowi za wybudowanie kuchni,  którą wybudował samodzielnie przybysz ze Wschodu.

W dokumentach znajduje się też notatka, że zalecenia pokontrolne NIK nie zostały wykonane.

Agnieszka Kuchcińska-Kurcz

1. T. Białecki „Tendencje rozwojowe ludności Pomorza Zachodniego po II wojnie światowej” w: „Od Polski ludowej do III RP w UE. Pomorze Zachodnie 1945-2005”.

W tekście korzystałam też z materiałów archiwalnych PUR, NIK i wojewódzkiego pełnomocnika ds. repatriacji zgromadzonych w Archiwum Państwowym w Szczecinie.