Urszula Wójcik zaczęła szukać ojca, Walentego Fabjańskiego, jak miała 16 lat, w czasie wojny. Po latach sfotografowała nawet pomnik daleko w Niemczech, który miał być symbolicznym grobem taty. Do dziś nie wierzy, że zginął dawno temu. On mi się śnił, powtarza.

 

17 sierpnia 1939 r. matka Urszuli zapisała w kalendarzu ołówkiem "Walek chyba wyjechał". Ojciec, plutonowy w 23 pułku piechoty, ruszył na poligon. Wojna zastała go, jak okazało się potem z listów, pod Bydgoszczą.

Mama, 9-letnia Urszula i jej 14-letni brat zostali we Włodzimierzu, w dawnym mieszkaniu na terenie koszar. Jeszcze nikt nie wierzył w wojnę, jeszcze mama zawiozła, jak co roku, dzieci na letnisko do osadniczej wioski, w której ziemię dawnym żołnierzom podarowała II Rzeczpospolita. Jakoś strasznie stało się dopiero, gdy weszli Rosjanie. Koszary wciąż były enklawą, za mury której docierały tylko strzępy wieści o wywózkach, zabieraniu w nieznane garstki pozostałych na miejscu żołnierzy.

To wtedy, podczas seansu spirytystycznego, na który mama zabrała Urszulę, duch wyraźnie dałznak, że ojciec żyje i wróci za 2-3 lata.

Ci z koszar, to byli wielcy państwo, burżuje, tak mówili Rosjanie o rodzinach żołnierskich. Nie poprzestali na tym. Dwie godiny i uchodi, nakazali pewnego dnia wszystkim, a mamę tak sparaliżowało, że stała pośrodku mieszkania z nożem zaciśniętym w ręku, bo akurat przygotowywala coś w kuchni. Na szczęście zaprzyjaźnienie staruszkowie przyjechali czym prędzej z taczką i zapakowali na nią co się dało, zabrali mamę i dzieci.

Zaczęła się tułaczka. U staruszków nie można było zostać, mama zdecydowała, że przeniosą się do ukraińskiej rodziny Semeniuków.

- To nieprawda, że wszyscy Ukraińcy byli wrogo nastawieni do Polaków, wszystko zależało od ludzi - wspomina Urszula. Ale i u Semeniuków pobyt szybko się skończył. Miejsce znalazło się nieoczekiwanie w domu, który częściowo zajmowali rosyjscy żołnierze. Byli sympatyczni, jeden nawet wpisał się do pamiętnika Uli: "wyrośnij na silnego budowniczego nowego społeczeństwa", życzył jej szczerze.

Którejś nocy łomot do drzwi poderwał wszystkich mieszkańców. To NKWD przyszło po Fabjańskich, nadeszła ich kolej wywózki. Na szczęście drzwi otworzył Rosjanin i powiedział: tu nie ma żadnych Polaków. A gdy NKWD zniknęło nakazl szeptem - musicie natychmiast opuścić dom, uciekajcie.

Mama do spółki z żoną polskiego oficera, który był też gdzieś na froncie, wynajęła wóz i konia. Pomyślała, że łatwiej będzie przeprawić się przez Bug. I tak koczowali nad Bugiem prawie dwa tygodnie, bez żadnego pomysłu przejścia zielonej granicy. Kobiety postanowiły wracać.

Wtedy zniknął brat Urszuli. Po kilku miesiącach napisał, że dostał się do Lublina, a stamąd zabrał go brat ojca, pod Częstochowę. W tym czasie przyszedł pierwszy list od ojca - ze stalagu w Łembinowicach.

Niedługo skończy się wojna

W marcu 1940 r. komisja mieszana niemiecko-radziecka ustaliła, że jak ktoś się urodził  na terenie Generalnej Guberni, to może wrócić. Mama Urszuli i ona sama urodziły się w Lublinie. Tam była cała rodzina, tam była babcia, w której domu zawsze czuły się bezpiecznie, tam przychodziły listy od ojca. Jak wrócę, wszystko wam wynagrodzę, obiecywał w jednym.
Pisał dość regularnie, czasem nawet co dwa tygodnie. Kiedyś pochwalił się, że obiecali mu urlop i że jest pewien, iż niedługo będzie koniec wojny. Wiedziały, że pracuje gdzieś w Niemczech jako kierowca. Najważniejsze, że żył.

Ostatnie wiadomości miały w 1944 r. Wtedy do Lublina wkroczyli Rosjanie i Polacy, można było robić paczki na front. Zaczęli odnajdywać się ludzie. Ojciec zamilkł na dobre.
Mama zaczęła szukać przez Międzyznarodowy Czerwony Krzyż w Genewie. Zawsze przychodziły odpowiedzi: nie ma go na listach żywych.

Wracali koledzy ojca, ale nie udało się nawiązać z nimi kontaktu. Przyszedł pewien mężczyzna i powiedział, że ojciec przysłał go po ubranie, bo nie ma w czym wrócić do domu. Mama dała rzeczy i gość zniknął. Jeden z wujków mówił, że ojciec dostał wiadomość, iż żona i dzieci zginęli. W końcu cała rodzina przekonywała mamę, że ojciec na pewno nie żyje, bo gdyby żył, to  by wrócił, jak nie do niej, to do dzieci.

Wojenne trójkąty

W końcu sąd w Lublinie wydał fikcyjny, w sumie akt zgonu i tym samym ojcic został uznany za zmarłego. Władze wojskowe nie chciały przyznać renty dzieciom przedwojennego podoficera. Mama wyszła za mąż za kolegę ojca. Brała z nim ślub tylko cywilny. Zawsze żartowała: "jak ojciec wróci, to ten ślub będzie nieważny, liczy się tylko kościelny". Zamieszkam z nim, a jak mąż obecny zechce, to zamieszka z nami". Mama opowiedziała Urszuli historię pewnej kobiety, która mieszkała niedaleko Włodzimierza Wołyńskiego. Kobieta długo czekała na powrót mężą z I wojny światowej. W ko}cu został uznany za zmarłego, kobieta wyszła ponownie za mąż. Pewnego dnia jednak  wrócił i pogodził się z rzeczywistością. Zamieszkali w trójką, tworząc podobno zgodną rodzinę.

- Zresztą jeden z wujków też wrócił dopiero po latach z I wojny - wspomina Urszula. - Mówił, że nie mógł przyjechać wcześniej, ale nie wiem, dlaczego.

Urszuli przyśnił się ojciec, gdy miała wyjść za mąż. Stał w progu i śmiał się pełnym głosem. Widzisz, to znaczy, że nie był to odpowiedni kandydat - skomentowała sen mama. Dla Urszuli to był sygnał, że ojcie żyje, że wróci. Przecież obiecał, mówi jeszcze dziś. Ustaliła, że ojciec pracował w miejscowości Kall, w firmie przewozowej należącej do Niemca o nazwisku Schumacher, że woził  paszę, koks. Ten Niemiec napisał w latach 50-tych, że ojciec został  ciężko ranny w czasie bombardowań, zginął od odłamka.
Wtedy mama uwierzyła ostatecznie, że to koniec.

Miejsce wciąż czeka

- Ja nadal byłam pewna, że żyje, w końcu niektórzy pisali do nas, że zginął, jak jeszcze żył - opowiada Urszula.

Znalazła kuzynkę mieszkającą w Belgii, a niedaleko granicy niemiecko-belgijskiej pracował jej ojciec. Kuzynka do Kall pojechała i napisała, że syn gospodarza pamięta ojca i okoliczności jego śmierci. Urszula postanowiła pojechać sama. Zobaczyła klasztor, który opiekuje się pomnikami - grobami osób, które zginęły tam w czasie wojny. Wszyscy spoczywają we wspólnej mogile trochę dalej. Więc grób - pomnik to tylko symbol, a nie miejsce spoczynku.
Znów miała sen. Śniło jej się, że rzuciła się ojcu na szyję, a on powiedział "nie wracam, bo nie jestem już wam potrzebny, tu jestem potrzebny mam syna". "To możliwe", roześmiała się mama gdy jej o tym powiedziała.

- Koleżnki ojciec, pan Sewer, został w Anglii - wylicza Urszula. - Kiedyś ją zaprosił, ona pojechała i zobaczyła, że właściwie on ma tam drugą rodzinę, a tu zostawił żonę i dwoje dzieci.  Z Kazachstanu ilu do dziś nie wróciło?

Skrzętnie przechowuje po ojcu wszystkie pamiątki: ma jego ostatnią paczkę papierosów, maszynkę do nabijania papierowych gilz, pudełko po apteczce, setki zdjęć.   
Każdego 17 sierpnia stoi w oknie i patrzy na drogę, choć zdaje sobie sprawę z tego, że ojciec, jeśliby żył, miałby dziś 96 lat, a więc za dużo, by nieoczekiwanie zjawić się przed jej drzwiami. Ale to patrzenie i opłatek zostawiany i przez nią i przez brata dla ojca podczas każdej Wigilii, jest silniejsze, nad każde racjonalne  tłumaczenia.

- Wiele osób do dziś czeka - mówi.