Ile lat można być poetessą i ciotką rewolucji? – pokpiwała z siebie Marzena. – Ludzie  w naszym wieku robią pieniądze,  a nie tylko rozmawiają o tym, jak naprawiać Polskę.

Tak mówiła chyba dziesięć lat temu. Jednak nigdy nie udało się wpaść do Marzeny na chwilę i ot tak, pogadać o niczym. Rozmowa zawsze schodziła na pryncypia, na to właśnie, jak Polskę naprawiać.

Paradoksy historii

Nie lubiła odcieni, wierzyła w jasny podział na białe i czarne. Dlatego zaangażowała się w działalność opozycyjną, jeszcze podczas stanu wojennego, gdy szeregi tych, którzy walczyli z komuną, znacznie się przerzedziły. Jej nazwisko stało się głośne w Polsce w II połowie lat 80., po spotkaniu studentów Uniwersytetu Szczecińskiego z Andrzejem Drawiczem, słynnym tłumaczem literatury rosyjskiej, wspierającego opozycję od KOR-u po 1989 r. 

- W tamtym czasie ściągałem do Szczecina wiele ważnych postaci opozycyjnych – opowiada Andrzej Kotula, były działacz opozycyjny. – Studenci poprosili mnie, abym zorganizował spotkanie z Drawiczem w akademiku i choć wydało mi się to absurdalne ze względu na brak bezpieczeństwa, zgodziłem się.

Spotkanie odbyło się, głównym tematem była literatura rosyjska, ale nie tylko. Studenci nagrywali spotkanie, bo chcieli opisać jego przebieg w jednym z pism podziemnych. Gdy Drawicz wyjechał, rozpętało się piekło.

- Fala represji dotknęła wszystkich uczestników spotkania, były rewizje, zatrzymania. Z pracy wyleciały kierowniczka i portierka akademika. Gdy opowiadałem w Warszawie, co stało się w Szczecinie, nikt nie chciał wierzyć – wspomina Kotula. – Tam środowisko akademickie cieszyło się względną autonomią, władze uczelni wstawiały się za represjonowanymi studentami. W Szczecinie to było nie do pomyślenia.
Władze US usunęły z uczelni Marzenę Szczeglewską, uczestniczkę spotkania. Wtedy właśnie zaczęto o niej mówić.  Że działa w opozycji. Że wygląda na delikatną, a jest twarda i nie sypie na przesłuchaniu nawet, jak esbecy ją poniżają, grożą.
Na uczelnię nie wróciła. Pracę znalazła w sklepie chemicznym.

Studia mogła skończyć dopiero wiele lat później, w wolnej Polsce. Była bardzo dumna, z obronionej pracy magisterskiej, postawiła kropkę nad i.  A co do Drawicza? Uśmiechnęła się ironicznie, gdy w 1995 r. został doradcą lewicowego premiera ds. polityki wschodniej i zaczęły krążyć opowieści o przeszłości agenturalnej byłego opozycjonisty.

- I po co ja wtedy angażowałam się w to spotkanie z nim? – rozważała paradoksy historii.

Imperatyw moralny

Gdy wybuchły strajki w sierpniu 1988 r. dla Marzeny było oczywiste, że jej miejsce jest w strajkującym porcie. Właściwie krążyła między portem, a Pocztową, gdzie w podziemiach kościoła oo. jezuitów szczecińska opozycja organizowała pomoc dla strajkujących i ich rodzin. Marzena dbała m. in. o zaopatrzenie, przewoziła komunikaty, ulotki. Działała, bo tak było trzeba.

- Kiedyś jechaliśmy w trójkę maluchem z ks. Przemysławem Nagórskim – wspomina Wojtek Woźniak, działacz środowiska Wolność i Pokój. -  Chciała nas zatrzymać Służba Bezpieczeństwa, a bibuła, którą wówczas wieźliśmy bardzo obciążyłaby nas. Ks. Nagórski zrobił nagły zwrot samochodem, ja wyskoczyłem na zakręcie i uciekłem, oni pojechali dalej, a za nimi esbecy. To już było bez znaczenia, bo bibułę miałem ja. Wiele razy lubiliśmy wspominać z Marzenką tę akcję, prawie jak z Bonda. Nie zamknęliśmy tego tematu, ani wielu innych, ale wierzyłem, że jest czas, aby to zrobić. Nie zdążyłem i będę tego żałować do końca życia.

Jeszcze w podziemnej „Solidarności” Marzena woziła bibułę z Warszawy, pieniądze dla opozycji. Ładna, zawsze z klasą, dobrze ubrana z dobrze ułożoną fryzurą blond włosów – to był jej sposób na trudne czasy – nie poddawać się. Paradoksalnie miała wzbudzać mniej podejrzeń mimo, że SB musiała zapamiętać niepokorną dziewczynę. A jednak osiągała cel.

Była jedną z osób od „czarnej roboty” przy wyborach 1989r. Do historii przejdą ci, którzy nakreślali strategie, mrówki od pisania tekstów, składania gazet, robienia i rozlepiania plakatów, mozolnego wyszukiwania ludzi w regionie, którzy mogliby pomóc – zwykle pozostają w cieniu. Wśród takich mrówek przez lata była Marzenia.

- Trudno było Marzeny nie zauważyć nie tylko dlatego, że była młoda i  ładna – mówi Marek Siedlewski, dawny opozycjonista. – Jej w tej robocie zawsze było za mało, chciała jeszcze i jeszcze, stale coś wymyślała. Miała świetne kontakty, umiała załatwić rzeczy nie do załatwienia. Była skuteczna. Miała w sobie ducha walki.

To pewnie umiejętność radzenia sobie w trudnych sytuacjach spowodowała, że stanęła na czele Biura Interwencyjnego Zarządu Regionu NSZZ „Solidarność” Pomorza Zachodniego. Pomagała, albo próbowała pomóc we wszystkich przypadkach, a kolejka potrzebujących wciąż rosła.
- Ona zawsze myślała o innych, o sobie nigdy, przynajmniej nie mówiła o sobie, zwłaszcza wtedy, gdy miała jakiś problem – opowiada Mirosław Witkowski, działacz opozycji demokratycznej.

Została sekretarzem Zarządu Regionu, rzecznikiem, czyli twarzą zachodniopomorskiej „Solidarności” na kilka lat. Nigdy potem związek nie miał takiego PR i popularności wśród dziennikarzy – informacje związkowe ukazywały się w mediach bardzo często.
Bez reszty zaangażowała się w kampanię wyborczą Akcji Wyborczej Solidarność w 1997 r., przede wszystkim w kampanię szefa związku Longina Komołowskiego.

- Kiedyś zaklejono plakat Longina plakatem Artura Balazsa, uchodzącego za jego kontrkandydata – opowiada Siedlewski. – Marzena zadzwoniła, zaprosiła mnie na męską rozmowę. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, znałem jej spojrzenie, które nie wszyscy umieli wytrzymać. Kupiłem pięćdziesiąt róż i pojechałem przepraszać. Długo trwało, zanim wytłumaczyłem się wiarygodnie i usłyszałem wreszcie: „zrobię ci kawę”. Wybory wygrywa się tylko wtedy, gdy ma się takich ludzi w sztabie. Uważam, że ówczesny sukces Longina, to w dużej mierze zasługa Marzeny.

Tematy właściwe

Siedlewski nie wie, dlaczego wkrótce potem Marzena odeszła z Zarządu Regionu. Przez jakiś czas była bezrobotna.

- Gdy dowiedziałem się o tym, zaproponowałem jej pracę szefa PR w PZU, któremu wówczas w Szczecinie szefowałem – mówi Siedlewski. – Ona miała niesamowity potencjał. Wieloletnią wiedzę praktyczną wsparła jeszcze studiami podyplomowymi z PR, zrobionymi na dobrej uczelni. Potem do końca życia pracowała w dziale promocji Urzędu Miasta Szczecin.

Już wtedy była ciężko chora. Gdy informowała, że na jakiś czas musi iść do szpitala, nigdy nie było w jej głosie skarżącego się tonu, zawsze jakaś hardość. Wiara, że uda się zwalczyć chorobę, udzielała się tym, którzy kupowali tę hardość bez wnikania, co jest pod spodem.

- Dopiero niedawno dowiedziałem się, że gdy choroba zaatakowała po raz drugi, załamała się – mówi Mirosław Witkowski. – Wcześniej przez jej zachowanie przez myśl mi nie przeszło, że może być aż tak źle. Cholernie mi przykro, że nie zdążyłem zapytać, jak się czuje.
Ale Marzena takich pytań nie lubiła. Denerwowały ją.

- No, co mogę na nie odpowiadać, w kółko to samo? – wybuchła kiedyś. Wolała opowiadać o bardzo udanym małżeństwie, jak kochała i była kochana, o bajkowym ślubie, którego ceremonię w tajemnicy mąż przygotowywał przez wiele miesięcy, o każdym szczególe wspólnie urządzanego mieszkania i szczęśliwego życia, które traktowała,  jak coś szczególnie cennego, co należy chronić za wszelką cenę. Ironizowała wskazując perukę.

- A w ogóle, to pogadajmy, co zrobić, żeby klasa polityczna mniej zajmowała się sobą, a więcej miastem, czy regionem – naprowadzała rozmówcę na właściwy temat.

Nie cierpiała pozorów, zaszczytów, akademii ku czci. Nawet Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, przyznany przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, odebrała nie podczas specjalnej uroczystości, tylko kiedyś, przy okazji, bez kamer i mikrofonów.

Marzena Szczeglewska-Paziewska odeszła 5 grudnia. Andrzej Milczanowski powiedział, że tak naprawdę, na zawsze pozostanie z nami.