To piekło, stwierdzili członkowie komisji lekarskiej, którzy czytali jej życiorys. Nie, piekło zostało kilka tysięcy kilometrów stąd, tłumaczy ona.

Straszny ból. Tym gorszy, że jest wszędzie. Gdziekolwiek

dotkniesz, urazisz bolące miejsce. Ile można wyć, tracić przytomność, grozić - tylko stąd wyjdźcie, a odbiorę sobie życie. I jak upokarzająca jest myśl, że nawet tego sama nie jestem w stanie zrobić. A jednak takie myśli miała tak naprawdę tylko dwa razy w życiu. Pierwszy raz, gdy złamano jej niechcący zdrową nogę. Drugi, gdy do drzwi zapukali koledzy z pracy męża i powiedzieli, że on nie żyje.

Zawsze, gdy była u kresu, przychodziła nadzieja pomieszana z siłą i pragnienie życia wbrew logice. To sprawiało, że znów się podnosiła. Człowiek może podnieść się nieskończoną ilość razy. Nawet wtedy, gdy cały świat spisze go na straty.

Transport na Wschód

- Nie dam, nie oddam, nigdy, zostawcie nas! - krzyczała matka i jeszcze bardziej przylegała do zamarzniętej ziemi, zasłaniając sobą kruche ciało Gieni. Nie miała pewności, czy córka żyje. Dziecko leżało nieruchomo, nieprzytomne. Na szczęście dla niego. Kto wytrzymałby bół połamanych wszystkich kończyn, zmiażdżonej szczęki, obrażeń wewnętrznych, których nikt wtedy nawet się nie domyślał?

To stało się na jakiejś stacji, w drodze do łagru w republice Komi. Gienię przejechał wóz konny wiozący pijanych żołnierzy Armii Czerwonej. Zeskoczyli natychmiast i chcieli zrobić porządek zgodnie z tym, co im przykazano - nie rokujących nadziei dobić, ciała na specjalny wóz i w tajgę. Ale matka nie ruszyła się, póki nie odeszli. Nie miała siły nawet pomyśleć, że może stracić kolejne dziecko. W transporcie zmarła już trójka: 2-tygodniowa Zosia, 6-letni Władziu i 13-letni Marian.

Z głodu i zimna.

Słonina z drzewa

Rodzinę przedwojennego porucznika z powiatu tarnopolskiego wraz z transportem innych polskich rodzin zawieziono tam, gdzie zawsze panował chłód. Matka gotowała dla mężczyzn kipiatok, czasem jedyny gorący "posiłek" w ciągu dnia. Ojciec wraz z innymi mężczyznami chodził rąbać drzewa, spławiane potem rzeka Peczorą. Byli tak wycieńczeni, że idąc opierali się na laskach.

Z tego łagru nie było dokąd uciekać. W nędznych ziemiankach żyli tubylcy, dla których wydarzeniem nie byli zesłańcy, do tych od lat przywykli, ale symbol dalekiej cywilizacji - barka przybijająca co parę tygodni do brzegu. Na niej można było wymienić placek ziemniacznany na jakieś towary. To tubylcy nauczyli przybyszy z Polski, że grzyby z tajgi można jeść, ale najpierw trzeba wymoczyć w rzece, żeby odpłynęła z nich trutka. Że borówki muszą trochę poleżeć, inaczej są zbyt cierpkie do jedzenia, bo rosną bez słońca. Że bardzo smaczna jest lebioda i pokrzywy, a także druga warstwa  kory drzew. Sało, mówili i cmokali z zachwytem.

To Komiacy sprawili, że Gienia zaczęła normalnie widzieć. Pomieszali glinę z końskim łajnem i mlekiem, obłożyli spuchnięte od płaczu powieki. Bo Gienia płakała bez przerwy. Nie było lekarza, nie było szpitala, połamane ciało zrastało się jak chciało. Podkulone "na zawsze" nogi, powykrzywiane ręce. To był cud, gdy mogła zejść z łóżka i opierając się na rękach przeczołgać po całym pokoju. Był rok 1940. Gienia nie wiedziała, że w ten sposób spędzi jeszcze ponad 20 lat.


Ale wtedy pierwszy raz poczuła się szczęśliwa.

Z Komi do Kazachstanu

- Wy bratia teraz swobodne - powiedział ojcu komendant łagru, kiedy Hitler ruszył na ZSRR. Ojciec zbił skrzynię, która udawała sanie, położył w środku Gienię, obok której usiedli Jaś i Tadeusz i mama, przywiązał rzemienie do ramion i wraz ze stryjem - zakonnikiem pociągnął wszystkich przed siebie, w kierunku Polski. Niektórzy zesłańcy poszli w ich ślady. Żegnał ich płacz tych, którzy nie mogli wyjechać, jak na przykład ten sąsiad kaleka, który został bez nogi. Podczas spławiania wpadł między drwa. Nie mógł wyjąć jednej nogi, musieli odrąbać. Inaczej by zginął.
Ciągnęli sanie do granic republiki, wykopując po drodze zmarznięte ziemniaki, które jedli na surowo. Potem, Gienia nie pamięta jak, ktoś zabrał ich na traktor. Pojechali do Kazachstanu. Stryj zawierzuszył się po drodze i odnalazł potem w Wojsku Polskim. Ojciec wyjechał do armii Andersa. Jeszcze wpadł na chwilę i zostawił im jedną z dwóch par butów, jakie dostał na wyposażenie. Tak, żeby mieli co sprzedać, na wypadek głodu. Za ojcem do wojska niezauważony ruszył 14-letni Tadek. Dopiero po wielu miesiącach odezwał się z jakiejś miejsowości, gdzieś we Włoszech.

Kazachstan, to było ciepło. Otworzyły się wszystkie rany Gieni. Nie umiała opędzić się od rojów much, które osiadały na niej przez cały dzień. Gdy zbierała z Jasiem kłoski na polu, przybiegł Kazach z pobliskiego sowchozu. Wyciągnął rzemień zamachnął się i za karę przeciął Gieni bok, aż do żeber. Nie zdążyła uciec, w tej swojej pozycji w kucki.  

Oprócz daty wywózki, 10 lutego 1940 r., zapamiętała tylko dzień wyjazdu do Polski, 9 maja 1946 r. Jak wiele rodzin wojskowych i oni dojechali do Szczecina. Oprócz Gieni i Jasia, w transporcie jechało jeszcze troje dzieci siostry mamy. Mąż siostry zachorował na gardło i miejscowy lekarz podjął się operacji. Zaraz potem wuj spuchł i zmarł. Zaraz po nim zmarła ciotka, bo jej serce pękło z żalu.

Dom z fasolą

Repatriantów umieszczono z fasonem, w jednym z lepszych domów bogatej niegdyś półwiejskiej dzielnicy Szczecina, na Stołczynie. Mieszkanie było piękne, jasne i przestronne, ale mama poszła szukać czegoś innego. Wybrała mały domek, bardziej przypominający barak, czy magazyn. Przy nim rosły ziemniaki, fasola, cała piwnica zastawiona była wekami po poprzednich właścicielach, pod podłogą leżały dobrze przechowane ziemniaki.

- Gdy człowiek biedny, to luksusów nie szuka - Genowefa Niedzielska wspomina pierwsze dni jak raj. Umieszczono ją w szpitalu na Golęcinie. Brat zdecydował jednak, że jej miejsce jest w domu. Gdy wrócił ojciec, zrobiono jej kule.

Nie wie nikt, poza kaleką, co to znaczy stanąć na własnych nogach. Poczuła, że teraz  może góry przenosić. Mimo kul umiała w domu i ogrodzie zrobić wszystko. Pomagały silne, wyćwiczone za wszystkie kończyny, ręce.

Kapliczka z czołgu

Ojciec nikomu nic nie mówił, tylko znosił do ogrodu z okolicy żelastwo. Pełno było jeszcze czołgów poniemieckich, uszkodzonych samochodów, odłamków od bomb. Przywiózł cement, potem kuł metal w milczeniu. Gdy w ogrodzie stanął postument, stryj przywiózł figurkę Matki Boskiej i pobłogosławił. Ojciec umieścił po figurką taki napis: "Z podziękowaniem Najświętszej Matce Bożej i Sercu Jezusowemu za powrót z Syberii i uratowanie życia". Przy kapliczce zaczęli przystawać ludzie i modlić się. Odprawiono także mszę świętą.

- Coście obywatelu powariowali, myślicie, że wolno samodzielnie pomniki stawiać? - władze wzięły ojca na wytłumaczenie. Ale jakoś odpuścili tyle, że parę razy próbowano tę część ogrodu, gdzie stoi kapliczka, rodzinie odebrać. Ostatecznie, zanim Genowefa wykupiła ziemię, dopiero po "Solidarności", zdecydowano ostatecznie, że ten kawałek ogrodu należy do figurki.

Gieni czasem śniła się Matka Boska z kapliczki. Śniła jej się też Częstochowa, że klęczy w kościele i sama się z klęczek podnosi.
Mówi, że bez wiary mogła przyjść nienawiść do świata za kalectwo, zazdrość o zdrowych, nawet pycha.

W Częstochowie była, nie tylko we śnie. Wozili ją po Polsce w poszukiwaniu ratunku po wszystkich doktorach, cudotwórcach. Przechodziła operację za operacją. Nie poddawała się. Załamała się, kiedy po kolejnej siostra wykonywała z nią ćwiczenia, na które lekarz nie dał zezwolenia. Złamała się zdrowa noga. Potem ten lekarz siedział w nocy przy łóżku Genowefy i pilnował, by nie odebrała sobie życia.
A potem znów przyszła wiara, że wszystko będzie dobrze.

Rodzaj szczęścia

Nie miała normalnej renty, za którą możnaby żyć, nie chciała prosić o zapomogę. Brała roboty chałupnicze, szyła swetry, pościel, wyszywala. Chodziła sprzątać. Jak można o kulach sprzątać fabrykę? Normalnie, mówi.

Jej hart ducha podobał się chłopakom. Na męża wybrała wojskowego, który potem poszedł budować Zakłady Chemiczne Police. Chciała prawdziwej rodziny.

- Ale dla mnie małżeństwo to nie było szczęście - zastanawia się. - Odbierałam to jak rodzaj litości, choć starających się miałam nawet między lekarzami, którzy mnie leczyli. Ale jakoś nigdy nie umiałam zaufać do końca.

Jednak zaufała. Pomyślała, że nawet kaleka może być szczęśliwa. Zaszła w ciążę.

Pewnego dnia, gdy robiła pranie, koledzy przyszli i powiedzieli, że mąż dostał wylewu krwi do mózgu. Nie żyje. Załatwiła pogrzeb, spokojnie przyjęła to, że wcześniej było wokół dużo ludzi, a gdy potrzebna była pomoc, nie pojawił się nikt. Zapomnieli.

- Ludzie pamiętają, póki człowiek jest potrzebny, taki układ - mówi z przekonaniem.

Sześć tygodni po pogrzebie urodziła córkę, Beatę. Znów miała dla kogo żyć. Zdecydowała się na operację twarzy, źle zrośnięta szczęka zaczęła uniemożliwiać normalne jedzenie. Łącznie przeszła 15 operacji. Jej nogi skrócono o 27 cm. Pani nie powinna już żyć mówili lekarze oglądający zdjęcia rentgenowskie. Ale żyję, uśmiechała się i udowadniała, że z wiekiem staje się coraz bardziej sprawna. Nikt nie widział, jak zaciskała zęby.

- Im człowiek więcej cierpi, tym mniej pokazuje bólu - zdradza swoją dewizę. - Im więcej potrzebuje pomocy, tym mniej skarży się i mniej tej pomocy oczekuje.

Potem doszła jej opieka nad sparaliżowanym ojcem. Żył tak 11 lat. Lubił słuchać, jak ludzie modlą się pod jego kapliczką.

Liczyć na siebie

Beacie nie ułożyło się małżeństwo. Jako kelnerka nie mogła znaleźć na Wybrzeżu stałej pracy, pojechała do Niemiec. Jej dzieci - Agnieszkę i Jacka - wychowuje Genowefa. Patrzy przez chwilę na zdjęcie ładnej szatynki, które stoi na szafce w ubogim pokoiku tego samego domku, który zajęła jej mama w 1946 r. Beata przyjedzie na święta.

- Najważniejsze, że z biedy wyszłam – 66-letnia Genowefa Niedzielska wylicza, ile udało się jej zrobić przez ostatni rok. - Woda zalała piwnicę, wypompowałam, częściowo sama wyniosłam wiadrami, kupiłam na raty nowy piec gazowy, mam teraz najlepiej posprzątane w okolicy podwórko, piękne kwiaty posadziłam w ogrodzie. Nigdy nie zarzucałam sieci za daleko, to mi jest niepotrzebne - mówi tak o celach, jakie sobie niektórzy stawiają, a nie osiągając ich i są nieszczęśliwi przez całe życie. - I komisja przyznała mi rentę, za którą już można po ludzku żyć. Może odłożę trochę, tak na wszelki wypadek, wie pani, na śmierć. Ja już wiem, że zawsze trzeba liczyć na siebie.