Gdy 60 lat temu transport wiozący łagierników ze Wschodu dotarł na Ziemie Zachodnie, jadąca nim Nina Nizowicz myślała tylko o jednym - co zrobić, żeby Alikowi, 10-letniemu synkowi, nigdy już nie zabrakło chleba. Gdy 20 lat później Aleksander, już wtedy znany polski piosenkarz,

wyjeżdżał na tournee po Stanach Zjednoczonych, powiedziała nieoczekiwanie: jeżeli nadarzy ci się okazja, zostań. Jakim byłbym synem, gdybym tak zrobił, zapytał bez wahania.

- Matka była dla mnie bohaterem, drogowskazem i aniołem - definiuje. Wciąż nie może pogodzić się z tym, że jej już nie ma. Właśnie minęło 20 lat od śmierci Niny. Aleksander pochował ją w Dzień Matki.

Wróżba niemowy

Kiedyś, kiedy jeszcze była panną, znajomi zaprowadzili ją do wróżki. Niemowa odczytała przyszłość z kart. Ninę miała czekać daleka podróż pociągiem, wiele strasznych momentów, ocierania się o śmierć. Ale z przepowiedni wynikało też, że Nina wróci, będzie prowadzić gospodarstwo, jeździć końmi. Znajomi kpili z wróżby: Nina i gospodarstwo? Piękna panna z dobrej rodziny w Baranowiczach na pewno będzie wieść spokojne życie u boku majętnego męża.

Rodzina Niny, Szymańscy, wiele już przeszli. Dawno już minęły lata dobrobytu w Niżnym Nowgorodzie, gdzie ojciec - Polak, zesłany przed laty w głąb Rosji za udział w Powstaniu Styczniowym, pracował jako carski urzędnik. Rodzina uciekła przed bolszewikami, dla których Szymańscy to byli wrogowie rewolucji. Rodzina osiedliła się w Baranowiczach usiłując zapomnieć o upiornych ostatnich latach. Nina, jedna z najpiękniejszych dziewcząt, przebierała w kawalerach, jak w ulęgałkach. W końcu wybrała najprzystojniejszego, Bronisława. Wszyscy wierzyli, że wszystko się ułoży. O tym, że historia może się powtórzyć, nie myślał nikt.

Ale powtórzyła się.

Chusta Weroniki

Tuż przed wojną Nina miała sen. Dziwny sen. Krwawe niebo, łuna na Wschodzie i na jej tle, jak z chusty Weroniki, twarz cierniowa Chrystusa. Ten sen przypomniał się jej, gdy w czerwcu 1940 r. obudził ich walenie do drzwi i wrzaski NKWD. Bronisława zabrali od więzienia obiecując, że wkrótce wróci do rodziny. Znaleźli korkowiec Alika i zaklasyfikowali jako prawdziwą broń. To był tylko pretekst - rodzina i tak była na liście do wywózki. Nina zachowała zimną krew: zdołała przykryć wyciągnięte kosztowności serwetką i wsunąć do kieszeni. Dzięki temu nieraz uniknęli z Alikiem śmierci głodowej.

Załadowano ich do bydlęcych wagonów, zamknięto. Z początku ludzie stali zdezorientowani, nie wiedząc, co się stało. Zrozumieli, gdy transport ruszył. Tłum zaczął wyć, potwornie wyć, jak zwierzęta. Alik, wystraszony wtulił się w mamę pytając, dlaczego tak ich męczą. Nie wiem, synku, odpowiadała udając, że się nie boi. Dwa dni potem ZSRS zaatakowali Niemcy.
Transport stanął w szczerym polu. Ludziom, wygonionym z wagonów, enkawudzista odczytał wyrok: „za zdradę ojczyzny, bez prawa powrotu 25 lat zesłania”. Razem z Polakami w transporcie byli Białorusini i Łotysze. Jedna Łotyszka dostała pomieszania zmysłów i brzytwą podcięła gardło pięciorgu swoim dzieciom.

To był Krasnojarski Kraj. Ludziom pozwolono mieszkać najpierw w spichrzu, a potem przerzucono ich do świniarni, w której nie było świń, za to ich odchody. Alik cudem uniknął śmierci, gdy podnosząc jakieś śmieci odkrył pod nimi węża. Niny wtedy nie było, na szczęście ktoś z dorosłych odepchnął chłopaka i zatłukł węża kijem.

Polacy pracowali w kołochozie po kilkanaście godzin dziennie, przy sianokosach. Ale to, co za to dostawali, to wciąż było mało, aby przeżyć. Nocami Nina wymieniała co się dało, na odrobinę żywności. Alik rósł, był wiecznie głodny. Potrafiła iść przez tajgę po garstkę mąki do miasta Barnauł. Nigdy nie wiedziała, czy wróci, bo każdy szelest to mógł być wilk, czy niedźwiedź. Ale nie mówiła synkowi o swoim lęku. O tym powie po latach, gdy będą już w Polsce.

Kiedy można rąbać krzyże

Gdy zostawała z Alikiem, śpiewała mu po polsku i rosyjsku, mówiła wiersze. Umiał śpiewać o 3 Maja, wyrecytować „Odę do młodości” Mickiewicza, poznawał kolejne części „Dziadów” z książek, które ktoś zabrał ze sobą na zsyłkę. Siedzieli przy lampie naftowej, albo po ciemku, zwłaszcza zimą, gdy szybko robiło się ciemno. Temperatury spadały do minus 40 stopni. Palili krowim łajnem, czasem chodzili rąbać podkłady kolejowe, choć za to groziła wysoka kara. Nina do końca życia przeżywała, że rąbała też stare krzyże na cmentarzu. Ale panicznie bała się, że Alik zaziębi się, dostanie zapalenia płuc.

A przecież on był najważniejszy, właściwie wszystko, co robiła, robiła dla niego. Nawet ten jeden jedyny raz, gdy musiała ukorzyć się przed NKWD. Pewnej nocy wezwano ją na przesłuchanie, bo ktoś doniósł, że mówi to, co myśli, a nie zawsze myślała zgodnie z wolą władzy radzieckiej. Zaczęła kpić, gdy jeden z przesłuchujących nie wiedział, gdzie leży Niżnyj Nowgorod. Obrażony postraszył, że ześlą ja na białe niedźwiedzie, a dziecko trafi do domu dziecka. Zdrętwiała i zaczęła przepraszać błagając, żeby jej przebaczyli.
Tak mniej więcej smakuje kiełbasa.

Po amnestii przenieśli się z kołchozu do miasta Aczyńska. Nina sprzedała wszystko, co mieli i kupiła maszynę do szycia Singera. Sama nauczyła się szyć, bo dzięki temu mogła zatrudnić się w fabryce szyjącej wojskowe szynele. Ludzie marli z głodu i zapylenia. Nina trwała, bo praca dawała kartki na 800 gram chleba. Był ciężki jak zakalec i bardzo mały. Alik wędrował po niego kilka kilometrów do specjalnie wydzielonych bud. Czasem wracał z pustymi rękami – odepchnięty przez silniejszych, albo dlatego, że nie wytrzymał i zjadł chleb po drodze. Nigdy nie słyszał wymówki, gorszy od tego był widok matki oszukującej głód garstką matki wrzucanej do wrzątku. Kiedyś z rzeźni produkującej tylko dla frontu, udało jej się wyprosić trochę bydlęcej krwi. Wlała ją na blachę, rozprowadziła mąką i spróbowała upiec placki. Mimo straszliwe smrodu usiłowali je zjeść.

Opowiadała mu, że kiedyś wszystko się zmieni, że jeszcze się naje. Mówiła, jak smakuje prawdziwy chleb, gruszka. Kiedyś wzięła czeremszę podobną do konwalii, która pachniała jak czosnek, potarła nią skórkę chleba i podała Alikowi: zobacz synku, tak mniej więcej smakuje kiełbasa.
Wiara, że wrócą do Polski zachwiała się w niej tylko raz - gdy za odmowę przyjęcia obywatelstwa radzieckiego przez kilka nocy więziło ją NKWD. Na szczęście miała przy sobie kwit z Baranowicz za zapłacone światło - uznano to za wystarczający dowód, że jest Polką. Zaczęła pracować jako kierownik komisji ubezpieczeń przy mężu zaufania Ambasady Polskiej na powiat aczyński. Do dziś w Szczecinie żyją ludzie, którym uratowała życie.

Niedługo przed powrotem Alik zachorował na gruźlicę. Nina szalała z rozpaczy, w miejscowej aptece była tylko jodyna i waleriana. Sprzedawała wszystko, nawet rzeczy osobiste, żeby tylko zdobyć trochę żywności, tłuszcz. Miejscowi doradzili, żeby nazbierała pąków brzóz i zalała bimbrem. Chłopak pił to po łyżeczce i gruźlicę udało się zaleczyć. Wracali w transportach Związku Patriotów Polskich. Wtedy nikt nie pytał, co to za organizacja, dla ludzi ważne było to, że wracają do Polski. Zaniepokoili się, gdy władze ZPP kazały zmienić sztandar, bo kobiety wyszyły na nim orła w koronie. Gospodyni, u której mieszkała Nina z Alikiem ostrzegała: po co wy do tej Polski jedziecie, u was, będzie tak, jak u nas. Ale nikt w to nie wierzył.

Wreszcie ruszyli. Wagony bez obstawy, ozdobione gałązkami, na drzwiach święte obrazy. Długie postoje na stacjach. Gdzieś przed Uralem stanęli przy transporcie, który miał zaryglowane wagony i okienka zakratowane drutem kolczastym. Obok żołnierze z karabinami przygotowanymi do strzału, na dachach NKWD. Na Polaków nie zwracali uwagi. Jedna z Polek, koleżanka Niny, poszła wzdłuż torów i przez szpary pytała, skąd są ludzi w transporcie. Leningrad, Ryga, Wilno, Baranowicze... usłyszała nazwisko brata Niny. Nina, Wowa jedzie, biegła wzdłuż wagonów i krzyczała. Nina wyskoczyła, podbiegła do wagonu, żeby choć usłyszeć brata, ale współwięźniowie powiedzieli, że Wowa jest w karcerze za próbę ucieczki. Zastygła, z rozłożonymi ramionami, nie wiedziała, co ma robić. Nagle polski transport. Z ostatniego wagonu wychylili się Żydzi i wciągnęli Ninę do pociągu. Był maj 1946 r. Wowa, więziony w jednym z najcięższych łagrów w Workucie, wrócił do Baranowicz po 10 latach. Do Polski przyjeżdżał tylko w odwiedziny. O tym, co przeżył odważył się opowiedzieć dopiero w 1988 r.

Kamyki z mogiły

Nina z Alikiem zamieszkali najpierw u siostry, w Zielonej Górze. Na zdjęciu z lipca 1946 r., które wysłała mamie i siostrze do Baranowicz, w oczach Niny tulącej Alika jest spokój. Pracowała w fabryce filcu i szukała męża przez Czerwony Krzyż. Po latach przyjęła wersję, że został zamordowany w niemieckim obozie w Kołdyczewie. Przeniosła się do Szczecina i wyszła za mąż za ukrywającego się AK-owca, który do śmierci nie zdradził swego prawdziwego nazwiska. Razem prowadzili gospodarstwo rolne, bo Nina powiedziała, że dzięki temu Alikowi nigdy nie zabraknie chleba. Były w nim i konie - wszystko, jak we wróżbie niemowy. Gdy mąż zmarł, Nina radziła sobie dalej sama, prowadząc gospodarstwo żelazną ręką. Nie załamał jej ani pierwszy zawał, ani wiadomość, że jest chora na raka. Wbrew przewidywaniom lekarzy przeżyła jeszcze dziesięć lat. Była twarda i wymagająca od siebie i innych, nie lubiła pokazywać słabości. Drżała tylko za każdym razem, gdy do mieszkania, nawet tylko zatelefonować, wchodził umundurowany milicjant. Dopiero później taki stan psychologowie nazwali „kompleksem Kołymy”.

Kilka lat temu Aleksander Nizowicz pojechał na miejsce obozu w Kołdyczewie. Spotkał tam staruszkę, Białorusinkę, która pasła krowy wtedy, gdy rozstrzeliwano tam Polaków. Powiedziała, że zbrodni nie popełnili Niemcy, tylko Białorusini. Aleksander nie wie do dziś, czy właśnie tam zginął jego ojciec. Ale zabrał z symbolicznej mogiły kilka kamieni, które położył na grobie matki. Chciał, żeby miała przy sobie, choć tylko tak, swą miłość życia.