Dopiero wtedy, gdy w styczniu 1971 r. zobaczyli w wieczornym dzienniku krótki film ze spotkania I sekretarza ze szczecińskimi stoczniowcami, uwierzyli, że mogą przestać się bać. Bać się, że ponownie usłyszą rozkaz wyjazdu na ulice Szczecina

„w celu zaprowadzenia porządku”. Taki rozkaz padł miesiąc wcześniej, w grudniu, a potem od kul wojska zginęło i zostało rannych najwięcej osób.

 

Zdzisław i Ireneusz Steciowie, w Grudniu ‘70 i Styczniu ‘71 byli żołnierzami służby zasadniczej.
- My też jesteśmy ofiarami tamtego dramatu. Młodym, szeregowym żołnierzom, kazano strzelać do ludzi i od lat muszą z tym żyć. Nie wszyscy potrafią to udźwignąć – przekonują. – Czas najwyższy opowiedzieć o wszystkich wątkach tamtej tragedii.

Przerwany strajk

Nie wiedzieli, bo skąd mieli wiedzieć, że grudniowy strajk w Szczecinie został zawieszony, a nie zakończony. Ale czuli, że tragedia, w której byli zabici i ranni będzie mieć jeszcze ciąg dalszy – od początku stycznia kazano im pozostawać w gotowości, na noc mogli ściągać jedynie buty, mundury już nie.
Krótko po wydrukowaniu listy 16 grudniowych ofiar stocznia im. A. Warskiego znów stanęła. Robotnicy zażądali przyjazdu do Szczecina najwyższych władz państwowych.  Po raz pierwszy w historii PRL władza ludowa weszła między strajkujących robotników. Spotkanie z Edwardem Gierkiem, I sekretarzem Komitetu Centralnego PZPR, premierem Piotrem Jaroszewiczem i ministrem obrony narodowej Wojciechem Jaruzelskim, w świetlicy stoczniowej trwało dziewięć godzin. Gierek obiecał spełnić wszystkie postulaty, w tym ukarać winnych tragedii grudniowej. Nie zgodził się tylko na cofnięcie podwyżki cen z 12 grudnia 1970 r. Gierek podkreślił, żeby nikt nie żądał „takiej samej sprawiedliwości dla przyjaciół i wrogów”.

Steciowie nie analizowali szczegółowo słów I sekretarza. Chcieli wierzyć, że najgorsze już się nie powtórzy, że nikt i nic nie zmusi ich więcej do zaprzeczenia własnym korzeniom.

Pokolenia

Dziadek, Julian Steć był chłopem małorolnym we wsi Rogatka, niedaleko Dubienki nad Bugiem. Nie wiadomo, czy bardziej podziałały mu na wyobraźnię patriotyczne kazania, czy patriotycznie nastawione panny z dworów uczące na wsi pisania, dość, że dla dziadka było jasne, co jest w życiu najważniejsze: Bóg, Honor, Ojczyzna.  Walczył w Legionach, potem z „bolszewicką zarazą” - w 1920 został ranny nad Niemnem i odznaczony Krzyżem Walecznych. Jego dwóch braci,  Adam i Józef, poległo w bitwie pod Dytiatynem, zwanym polskimi Termopilami - zostali zakłóci bagnetami przez bolszewików. Nie walczył tylko najmłodszy brat, Stanisław – rodzina uznała, że jeden na gospodarce zostać musi.

Jan, syn Juliana, był członkiem „Strzelca”, Związku Harcerstwa Polskiego, gdzie przeszedł przeszkolenie wojskowe. Gdy 17 września 1939 r. na tereny Polski weszła Armia Czerwona, Jan, na polecenie przełożonego, założył oddział partyzancki. Może pójście do lasu uchroniło go od losu wielu kresowiaków - jego stryja Stanisława (tego, który został na gospodarce) zesłano do łagrów. Wrócił z I Armią Wojska Polskiego i poległ na przedmieściach Berlina. Kuzyn Jana, Eugeniusz, razem z II Armią WP forsował Nysę, a po wojnie był komendantem Milicji Obywatelskiej w Policach.  

- Historia naszej rodziny pokazuje skomplikowane dzieje wielu polskich rodzin – mówi Zdzisław Steć. – Ale w najczarniejszych snach nie przypuszczaliśmy z bratem, że usłyszymy chichot historii, że wystąpimy przeciwko naszym.

Lekcje historii

Po wojnie Julian, który miał za sobą pobyt na Majdanku i w innych obozach  koncentracyjnych uznał, że warto zejść z oczu władzy ludowej – tzw. Ziemie Odzyskane wydawały się najlepszym miejscem. Poznał tu Zdzisławę, łączniczkę w Powstaniu Warszawskim, której brat, żołnierz Armii Krajowej, złapany przez Niemców, został zamęczony w obozie w Mathausen. Pobrali się, na świat przyszli Ireneusz i Zdzisław. Od małego słuchali o dziejach rodziny, wplecionych w historię Polski. To były najlepsze ćwiczenia z patriotyzmu.

Latem 1970 r. Zdzisław został powołany do wojska, do I kompanii czołgów w składzie V Pułku Kołobrzeskiego 12 Dywizji Zmechanizowanej. W grudniu złożył przysięgę na wierność Armii Radzieckiej. O tym, że 17 grudnia coś się dzieje w mieście, najlepiej świadczyło zachowanie kadry – w jednostce zaczęło się bieganie, odprawy, czuć było napięcie. Poborowi nie poszli, jak zazwyczaj po śniadaniu, na zajęcia na poligonie. Przed obiadem ogłoszono alarm.
 
- Dowódca powiedział do nas – nigdy tego nie zapomnę: „Żołnierze! Miasto zostało opanowane przez bandytów i imperialistów. Za chwilę wyjdziemy do miasta w celu wypełnienia żołnierskiego obowiązku przywrócenia ładu i porządku. Być może będziecie strzelać – nie miejcie oporu” – cytuje z pamięci Zdzisław Steć. – Nogi się pode mną ugięły. Zacząłem się modlić, żebym tylko nie musiał wyjeżdżać poza koszary.

Grudzień widziany ze skota

Żołnierzom wydano żelazne racje, po sto sztuk papierosów „Albatrosy” i ostrą amunicję. Od wartowników wiedzieli, że pod jednostkę przychodzą cywile. Dowódcy próbowali przekonać, że za murem roi się od obcych, którzy przyszli zabrać broń. Potem okazało się, że byli to bliscy poborowych, którzy przyszli prosić, aby ich synowie nie strzelali.

Opatrzność wysłuchała Zdzisława – został przydzielony do plutonu zaopatrzenia. Po całym mieście jeździł skotem wożąc gorące posiłki i napoje. Widział płonący komitet partii, komendę milicji, słyszał okrzyki „wojsko z narodem!”, „nie strzelajcie, tam może być wasza rodzina!”. Widział ludzi pod stocznią, naprzeciw których najpierw stali, a potem cofali się żołnierze, strzelając ogniem ciągłym w górę. Widział plądrowany Pewex , z którego, jak mówi wiele, butelek alkoholi pojawiło się w rękach kadry dowódczej w jednostce w sylwestrową noc. Widział płonący magistrat. Właśnie tam, na pl. Dzierżyńskiego, gdy stanęli na jakiś czas, poszedł z bronią prosto przed siebie.

- Byłem w szoku, postanowiłem, że do skota nie wrócę. Poszedłem do mieszkającego nieopodal mojego nauczyciela z technikum. Prosił, żebym wracał, bo władza jest bezwzględna i mogę trafić pod sąd. Wróciłem.

Tylko dowódca odbiera telefon

W tym czasie jego brat, Ireneusz, był w Wojskowej Służbie Wewnętrznej (dziś Żandarmeria Wojskowa). Powołany do wojska w 1969 r. poznał m. in. żołnierzy, którzy uczestniczyli w tłumieniu Praskiej Wiosny. Dowiedział się, jak można wykorzystać wojsko i zrobić z żołnierzy wrogów narodu.

- Od początku grudnia 1970 r. odwołano w naszej jednostce wszystkie urlopy – wspomina. – Oglądaliśmy w dzienniku najpierw szał radości po podpisaniu porozumienia z RFN, a potem informacje o podwyżkach. 17 grudnia kierowca szefa był w centrum miasta i wrócił rozstrzęsiony – opowiadał nam, co tam się dzieje.  Rozdano nam broń długą wraz z magazynkami i tyle granatów z gazami łzawiącymi, ile można było napchać do kieszeni spodni. Mieliśmy zakaz odbierania telefonów w dyżurce – to robić mógł tylko oficer dyżurny. Nagle podjechał czołg z którego wyskoczył osmolony żołnierz. Mówił, że miał w czołgu milicjantów przebranych za żołnierzy, a demonstranci czołg podpalili.

Do Ireneusza szybko docierała groza sytuacji. Nie wiedział jeszcze wtedy, że samochody, nieustannie podjeżdżające do pobliskiego szpitala wojskowego, oprócz rannych przywożą też ciała zabitych. Zobaczył, jak z „suki” – nyski więźniarki - wyprowadzani są młodzi ludzie, z rękami splecionymi na karku. Mówi, że to był dla niego najbardziej upokarzający moment.  Spalił trzy paczki papierosów, choć ani wcześniej ani później nigdy nie palił. Do dziś jest wdzięczny dowódcy, że nikogo z jednostki nie wypuścił na patrole.

Bracia pamiętają rozmowy w jednostkach o starciach z tłumem. W tych opowieściach był przeraźliwy strach. Nikt nigdy nie mówił, że strzelał do ludzi, zawsze tylko, że w powietrze.

Lista ofiar

Ireneusz o ofiarach dowiadywał się szybko. Przy ekshumacji jednego z ciał, syna koleżanki, była mama. Nie umie zapomnieć: cmentarza około godziny 5 rano, nagiego ciała  w czarnym worku, które było przecięte na piersi serią z karabinu. Ireneusz mówi, że nie jest prawdą, iż ofiar śmiertelnych – zastrzelonych, lub pobitych na śmierć - było tylko 16. Wyjmuje ksero dokumentacji lekarskiej, podobno wykradzionej kiedyś ze szpitala. Oprócz znanych 16 nazwisk ma jeszcze trzy zupełnie nowe. Zgony datowane na 20, 21 grudnia 1970 r. W dwóch przypadkach jako przyczynę śmierci podano obrzęk mózgu, w jednym – ranę postrzałową. Steć chce, aby sprawę zbadali historycy od nowa. A jeśli okaże się, że wbrew wieloletnim badaniom, zabitych podczas szczecińskiej tragedii było więcej?

Dla Zdzisława najdziwniejsza była śmierć Stanisława Nadratowskiego, żołnierza służby zasadniczej, którego zwłoki znaleziono 19 grudnia 1970 r. w centrum miasta. O ciało był oparty karabin maszynowy nastawiony na ogień ciągły. Badacze mówią o samobójstwie, rodzina nigdy w tę wersję nie uwierzyła. Zdzisławowi zapadła w pamięć też jedyna w tamtych czasach manifestacja domagająca się wyjaśnienia okoliczności śmierci ofiar: szczeciński Czarny Marsz, który wszedł w pochód pierwszomajowy w 1971 r. Symbolem marszu stała się dłoń w czarnej rękawicy, którą podniósł do góry brat jednego z zamordowanych przechodząc przed trybuną. Straszna była ta cisza, która wówczas zapadła.  

Teraz Steciowie chcą przerwać ciszę, która otacza żołnierzy biorących udział w tragedii grudniowej. Zachęcają do tego kolegów z wojska, z którymi podczas spotkań nigdy, przez 40 lat, nie rozmawiali o Grudniu 70. Nie wykluczają, że za rok zechcą spotkać się z ludźmi, którzy wtedy byli na celownikach.