Gdy mężczyźni wkraczali zwycięsko do wsi i miast, to właśnie ich witały kwiaty, oklaski, okrzyki „niech żyją!”, bo przecież wojny to męska sprawa, nawet słowo „bohater” jest rodzaju męskiego. Na idące obok dziewczyny – łączniczki i sanitariuszki – przeważnie nie zwracał uwagi nikt. Potem,

gdy po latach można już było mówić głośno o Armii Krajowej, odznaczenia i stopnie znów dostawali głównie mężczyźni. To oni byli delegowani przez środowiska kombatanckie na wywiady do mediów, czy pogadanki w szkołach. Kobiety w takich sytuacjach pojawiały się rzadko, jako ciekawostki, wyjątki potwierdzające regułę. Jakby nieważne były ich odwaga i strach, a przede wszystkim samotność, do której nigdy nie umiały się przyzwyczaić, nosząc meldunki, czy zostając na tyłach, w szpitalach polowych.

Nie potrafią się chwalić, opowiadając o sobie często wycofują się w cień kolegów. Czasem urywają w pół zdania, bo wciąż niektóre wspomnienia lepiej przemilczeć, za duży sprawiają ból. Ile przemilczały w tych opowieściach?

„Roma”: wyspa chorych

Alicja Uczciwek ps. „Roma” ma 16 lat, gdy wchodzi w skład 27 dywizji wołyńskiej w styczniu 1944 r. Walczą z Ukraińską Powstańczą Armią, głównie broniąc miejscowych Polaków. Polscy partyzanci zarządzają zgrupowania mieszkańców polskich wsi w kilku miejscach – ułatwia to samoobronę, udaje się uniknąć rzezi i mordów. „Roma” idzie na wojnę z dwiema koleżankami i ich braćmi. Trafia do plutonu łączności. Kiedy partyzanci wycofują się na Polesie, „Roma’ zostaje ranna na torach koło Lubomla. Dzięki temu żyje.

- Pewnej nocy usłyszałam huk, a rano nie zobaczyłam już moich przyjaciółek i ich braci – opowiada nie umiejąc ukryć łez. – Cała czwórka przechodziła szosę, która była zaminowana. Dziewczęta zginęły na miejscu, chłopcom urwało kończyny, żyli jeszcze jakiś czas.
„Romę” zostawiają na wyspie wśród moczarów – ma opiekować się chorymi na tyfus. (Przynajmniej koledzy mieli pretekst, żeby zostawić osobę, która ledwo powłóczyła nogami, żartuje gorzko). Pamięta, że jedynym „lekarstwem” była woda z przegotowanej fasoli, dostarczanej przez miejscowych, pamięta wielkie wszy, które były wszędzie i brudne koce, którymi okrywali się wspólnie i chorzy i ona. Ale ona nie zachorowała.

Ma dość siedzenia bezczynnie, przyjmują ją do organizującej się sowieckiej partyzantki. Szybko okazuje się, że potrzebna jest im głównie do przygotowywania posiłków na postojach. Godzą się, by odeszła, gdy w okolicy pojawiają się polscy partyzanci. Przechodzą Bug. Koniec wojny jest bliski, po ogłoszeniu Manifestu PKWN wydaje się, że tuż, tuż. Ale gdy oddział „Romy” szykuje się na uroczystą defiladę w Lubartowie, idący naprzeciwko oddział sowiecki zaczyna rozbrajać Polaków. Nadanie meldunku do Londynu o tym, co się dzieje, jest ostatnim wojennym czynem „Romy”.

„Janeczka”: spirytus dla powstańców

Janina Kin ps. „Janeczka” jest córką budowniczego antysowieckich fortyfikacji na Wschodnich Kresach II RP. Wraz z rodzeństwem wraca do Warszawy, do ciotki, w 1942 r. i szybko musi nauczyć się, jak żyć w okupowanym mieście, co to znaczy łapanka. Zostaje zatrudniona przez jednego z wziętych lekarzy, w lecznicy laryngologicznej, która tak naprawdę jest miejscem konspiracji. W chwili wybuchu Powstania Warszawskiego przekształca się w punkt sanitarny. „Janeczka” z asystentki zostaje sanitariuszką - właśnie kończy 18 lat.

- W momencie wybuchu powstania była euforia, nareszcie mogliśmy głośno śpiewać piosenki, których uczyli nas rodzice - wspomina „Janeczka”. – W miarę upływu dni było coraz gorzej. Brakowało broni, nosiliśmy butelki z płynem zapalającym. Wszyscy chorowali na czerwonkę. Jedzenie było rzadkością. Gdy komuś udało się zdobyć pszenicę, dozorca mełł ją na prowizorycznych żarnach, potem gotowało się z tego kleik, łapało psa i przygotowywało posiłek, który tak naprawdę nie nadawał się do jedzenia. Pewnego dnia chłopcy przynieśli worek pełen butelek ze spirytusem. W lecznicy leżało wielu rannych, których nie było ani czym leczyć, ani czym karmić. Dawałam każdemu szklankę spirytusu rano i wieczorem. Ja też raz czy drugi oszukałam głód pijąc spirytus. Na szczęście znajdowaliśmy się w takim miejscu, do którego Niemcy nie dotarli aż do końca powstania.

„Janeczka” miała wiele szczęścia. Uparła się, że będzie chodzić spać do domu, do kamienicy, na ostatnie piętro. Ciotka długo zabraniała, ale dziewczyna zdecydowała, że będzie bezpieczna w przedpokoju, jedynym pomieszczeniu bez okien. I właśnie wtedy, gdy przyszła zanocować, zobaczyła, że dokładnie nad jej łóżkiem wybita jest w dachu wielka dziura a pod spodem gruz i ogromny pojemnik. Nocą były zrzuty i właśnie na kamienicę „Janeczki” spadł pojemnik z amunicją.

Po powstaniu rodzeństwo dziewczyny poszło do niewoli. Zdecydowali, że „Janeczka” opuści Warszawę nie z żołnierzami, tylko z ludnością cywilną, bo musi zaopiekować się ciotką. Jedyna córka ciotki zginęła w powstaniu.

„Sarenka”: mniej, niż 30 kg

Gdy wybucha wojna Danuta Szyksznian-Ossowska ma 14 lat. Wychowuje się w rodzinie wojskowej, szybko trafia do konspiracji. Najpierw stoi na czatach przed drukarnią, obserwuje dom donosiciela. Gdy przy Komendzie Okręgu Wileńskiego AK zaczyna się organizować komórka łączności. „Sarenka”, wraz innymi dziewczętami w jej wieku, jest oddelegowana właśnie tam. Mówią o nich „kozy”.

Nosi broń, amunicję, fałszywe dowody tożsamości. Na fałszywe dokumenty kupuje w sklepie żywność, odzież, roznosi po więzieniach paczki dla osadzonych AK-owców, organizuje kontakt z ich rodzinami. Obserwuje kolejnych okupantów: Sowietów, Litwinów, Sowietów, Niemców, znów Sowietów. Za Niemców wpada drukarnia. Przez wybitą w murze dziurę dziewczyny wciskają się do środka i wynoszą wszystko, co są w stanie wyciągnąć, a potem wiozą na drugi koniec Wilna. „Sarenka” zna dobrze niemiecki,  załatwiają jej pracę w kiosku „Tylko dla Niemców” na wileńskim dworcu. To równocześnie punkt kontaktowy AK, wymiana poczty. Jej koledzy nawiązują kontakty z Niemcami jadącymi na front, skupują od nich broń, którą znoszą do kiosku, a „Sarenka” wynosi dalej. Po Powstaniu Wileńskim w lipcu 1944 r. Polacy szybko orientują się, co będzie dalej. Zaczyna się rozbrajanie polskich oddziałów, aresztowania, wywózki. Ci, którzy zostają, schodzą do podziemia, powstaje specjalna grupa do walki z Sowietami. „Sarenka” ma rozkaz wyprowadzenia ze szpitala jednego z AK-owców z amputowaną nogą, którego Sowieci zamierzają przewieźć do więzienia. Ucieczka udaje się w ostatnim momencie, cudem nikt ich nie zatrzymuje, gdy kuśtykają przez miasto.
„Sarenka” jest aresztowana, w śledztwie tak zniekształcają jej kręgosłup, że długo nie może chodzić. Trafia do łagru niedaleko Saratowa i kolejno choruje na tyfus brzuszny, plamisty. Gdy ją puszczają po roku, waży mniej, niż 30 kg. Przy życiu trzyma ją myśl o matce i to do niej głównie wraca. Już w Polsce dowiaduje się, że matka zmarła dwa miesiące wcześniej.

„Iskierka”: inne źródło miłości

Stanisława Kowalewska-Kociełowicz, ps. „Iskierka” odkąd poszła do szkoły i wstąpiła do wileńskich Szarych Szeregów, słyszy: „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Gdy wybucha wojna, ma dopiero 9 lat. Ale dzielnie zdaje kolejne sprawności harcerskie, uczy się alfabetu Morse’a. Pięć lat później pomaga opiekować się rannymi, drze prześcieradła na bandaże. Pomaga też w przerzutach przez granicę z Polską ludzi, którzy uciekli z łagrów z głębi ZSRS. Gdy na stacji stoją transporty z ludźmi przeznaczonymi na zsyłkę „Iskierka” nosi im listy i paczuszki, odbiera od nich wiadomości dla bliskich. Dla niej wojna skończy się dopiero w 1950 r. – wtedy zostaje aresztowana jej druhna.

„Iskierka” marzy, aby studiować filologię polską – jedzie na studia aż do Moskwy. Najpierw zostaje aresztowana jej koleżanka, potem ona. Łubianka, potem ciężkie więzienie na Butyrkach. Dostaje wyrok: 8 lat łagru niedaleko Irkucka. Cięgle choruje, ma wysoką gorączkę, bo krótko przed aresztowaniem przeszła operację wyrostka robaczkowego i wdała się infekcja. Pracuje najpierw na terenie łagru, potem w fabryce miki – jak wszystkie kobiety godzinami wdycha pył. Mówi tylko, że tamto życie jest trudne do opowiedzenia. I że do dziś wszystkiego się boi.
Umiera Stalin i „Iskierka” wraca do domu, do Kolonii Wileńskiej, uczy. Pewnego dnia rozchodzi się wieść, że z łagrów uciekł jeden z AK-owców, brat jej koleżanki. Zapraszają ją na kolację. To było raczej przeznaczenie, niż miłość od pierwszego wejrzenia. Nie przeczuwając, że widzi rodziców po raz ostatni, „Iskierka” wyjeżdża za świeżo poślubionym mężem na dobrowolne zesłanie, na daleką Północ. Na szczęście po 1955 r. AK-wcy mogą wracać do Polski.
*
Twierdzą, że ich życie, także to późniejsze, w „normalnym” PRL, było jak chodzenie po polu minowym. Cieszą się, że przeżyły. Wierzą, że to cud.