Wtedy, w grudniu 1970 r., wydarzenia wymknęły się spod kontroli. Bo ludzie nie wierzyli, że władza ludowa może do nich strzelać i to nie tylko na postrach, ale tak, żeby zabić. Bo władza nie wierzyła, że w państwie, w którym, jak próbowała wmówić, władza należy do klasy robotniczej,

właśnie ta klasa prawdziwej władzy powie „nie”. Od momentu, gdy szczecińskie szpitale zapełniły się rannymi i zabitymi, gdy lekarze ratowali nie tylko robiąc operacje i opatrunki, ale też ukrywając nazwiska poszkodowanych, coś zmieniło się w mieście.

Już na zawsze.

Cisza przed burzą

- Od rana czuliśmy, że coś wisi w powietrzu – mówi Zbigniew Zdanowicz kierownik przychodni przy ul. S. Starzyńskiego w Szczecinie w grudniu 1970 r. – Nie mieliśmy pojęcia, co dzieje się w kraju. Tylko jeden z laryngologów powiedział po przyjściu na dyżur, że nie może połączyć się z Gdańskiem. Najpierw nie zwróciłem na to uwagi. Ale potem coś mnie tknęło, postanowiłem pójść w okolice stoczni. Aby mieć alibi poprosiłem o kartę pacjentki, która tam mieszkała.

Ewa Gruner, w grudniu 1970 r. chirurg dziecięcy w szpitalu na Unii Lubelskiej w Szczecinie, 17 grudnia miała dyżur. Jeszcze rano nic nie zapowiadało tego, co miało zdarzyć się za kilka godzin. Nie wiedziała dlaczego, ale czuła niepokój.

Przychodnia na Starzyńskiego znajdowała się w pobliżu Komitetu Wojewódzkiego PZRP, Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej i centrali związków zawodowych. Właśnie w tym trójkącie grudniowy dramat miał osiągnąć apogeum.  

Kiedy Zdanowicz wyszedł z przychodni, w bocznej uliczce stały kolumny wozów milicyjnych z wyrzutniami gazów łzawiących. Milicja była ubrana  w mundury polowe.  Parkiem szły grupki gestykulujących żywo ludzi. Na Szarotki zauważył rozbitą budkę telefoniczną. Wszedł do mieszkania pacjentki. Wizyta trwała krótko.

- Po powrocie do przychodni zarządziłem, aby szyć flagi Czerwonego Krzyża i gotować dużo zestawów do szycia ran – mówi. – Poleciłem też w hallu rozstawić ławy, żeby było miejsce do segregacji rannych.

Kiedy pielęgniarki wywieszały flagi, Zdanowicz wyjrzał przez okno. Zobaczył, jak ławą, niczym las w Makbecie,  przez park idzie tłum ludzi. Kazał zamknąć okna i, Broń Boże, do niech nie podchodzić.

Do szpitala na Unii Lubelskiej zaczęły dobiegać dalekie odgłosy wystrzałów i huku wybuchających petard. Pracownicy szpitala jeszcze nie wiedzieli, co tak naprawdę się dzieje. Może to tylko przypadek? Ale niepokojące dźwięki powtarzały się coraz częściej.
Czekali.

Gwarancja życia

Po pierwszych starciach tłum rozproszył się w mieście, ale potem wrócił w miejsca, w których za chwilę miała rozegrać się tragedia.

 Płonął gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR, dym pojawił się na dachu budynku związków zawodowych, w którym mieściła się też kantyna Służby Bezpieczeństwa, spowijał Komendę Wojewódzką MO.

Pod oknami przychodni zaczęła się wojna. Do środka zaczęto wznosić rannych. Pielęgniarki i lekarze uwijali się, jak w ukropie. Dziesiątki ran do zaopatrzenia, zszycia. Wraz z rannymi do przychodni przeniknął smród gazów łzawiących.

Wprowadzano też poturbowanych milicjantów, prosto do gabinetu kierownika. Na szczęście w  zamieszaniu nikt nie zwracał na nich uwagi.

- Mówiłem: gwarantuję wam bezpieczeństwo, życie i zdrowie, ale musicie zostawić mi broń – stawiał warunek Zdanowicz. – Szli potem na okulistykę, zdejmowali mundury i czekali bojąc się, że ludzie dowiedzą się, kim są. W przypadku rozpoznania ich mogłoby dojść do linczu. Opatrzeni byli wypuszczani tylnym wyjściem, na ulicę Henryka Pobożnego. 

- Ludzie zaczęli przychodzić najpierw pojedynczo, potem było ich coraz więcej. Docierali do nas sami, albo byli przywożeni, najczęściej przez prywatne samochody – wspomina Gruner. – Instynktownie, bez umawia się między sobą, robiliśmy tak, żeby lżej ranni nie wchodzili na ogólną izbę przyjęć, do hallu głównego, tylko wchodzili bocznymi wejściami i szli do pomieszczeń, w których można było ich opatrzyć bez zwracania uwagi i szybko odprawić do domów. W dokumentacji lekarskiej wpisywaliśmy cokolwiek, tylko nie to, co naprawdę było przyczyną przebywania rannych w szpitalu. Liczyliśmy, że dzięki temu ludzie unikną kłopotów.

Zbigniew Zdanowicz też zakazał personelowi wpisywanie w dokumenty lekarskie nazwisk jakichkolwiek poszkodowanych, z wyjątkiem tych, którzy byli już martwi. 

Lista ofiar*

Ewa Gruner pamięta, że dla całego personelu największym szokiem było spostrzeżenie, że wielu rannych było z tyłu. To znaczy, że milicja strzelała w plecy.

Rany postrzałowe ud, podudzi, ramion, klatki piersiowej, klatki piersiowej i brzucha z przerwaniem rdzenia kręgowego, zranienia żołądka, nadnercza, krwotok wewnętrzny, porażenia kończy dolnych, okolic skroniowych, bioder, rozerwany żołądek, śledziona, wątroba i żyły główne, rany jam brzusznych, policzków, dłoni, płuc, okolicy lędźwiowej ze złamaniem łuku kręgu lędźwiowego, szyi z uszkodzeniem dużych naczyń krwionośnych  i rdzenia kręgowego, draśnięta komora serca kolan, stóp. Itd., itd., itd.**

- W pewnym momencie patrzę – wnoszą pięknego chłopca w stanie przedagonalnym – mówi Zdanowicz. – Rozciąłem ubranie i zobaczyłem tylko mała dziurkę w okolicach mostka. Choć byliśmy w przychodni, a nie w szpitalu, zdecydowałem się otworzyć klatkę piersiową. Liczyłem, że może zrobię masaż serca, że może uda się jakoś go uratować. Patrzył mi w oczy i konał.

Brakowało krwi, ale nie było mowy, by można było ją jakoś dowieźć.  

Na ortopedii w przychodni zrobili prosektorium. Oprócz młodzieńca leżał tam robotnik, któremu jeden z pracowników próbował otworzyć zaciśnięte pięści. Okazało się, że w obu trzymał kamienie.  Zdanowicz nie umie wytłumaczyć, dlaczego wziął jeden z nich i schował do kieszeni.
Lekarze pamiętają, że pracowali, jak automaty, nie czując zmęczenia, ani lęku, nie zastanawiając się wtedy, co zdarzy się za godzinę, nazajutrz, za miesiąc. Ewa Gruner lęk widziała w oczach przywożonych ludziach. Ale tylko u niektórych, bo w innych była wściekłość, byli gotowi wrócić, skąd przyszli i robić, co robili. Zbigniew Zdanowicz zapamiętał starszą kobietę, która z chodnika przed przychodnią, wyrywała, jak w transie kamienną kostkę i chowała do toreb na zakupy, które miała w rękach. 

Czas bez pytań

Jeszcze tej nocy zgłosił się do Zdanowicza jakiś oficer – przyszedł po milicyjną broń. Zdanowicz czuł ulgę opróżniając szufladę. Oficer, poza żądaniem wydania broni, nie odezwał się ani słowem.  Małomówna była też ekipa, która po kilku godzinach przyjechała po zwłoki. Przed przychodnią furgonetka zaparkowała tyłem. Otworzono drzwi.

- Gdy wyniesiono dwie osoby, które były u nas, zajrzałem do środka. Znajdowały się tam jeszcze cztery ciała. Więc tej nocy widziałem sześciu zabitych – mówi Zdanowicz.

Nie pytał skąd przyjechał samochód i dokąd zabiera zwłoki. To nie był czas na zadawanie pytań.

Pytania zadawali za to funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, którzy bardzo szybko zjawili się w szpitalach i przychodniach, szukając osób rannych, albo zabitych podczas zajść.

- Esbecy wchodzili wszędzie, nawet na sale opatrunkowe, na jednej akurat pracowałam – wspomina Ewa Gruner. – Sprawdzali dokumenty lekarskie, szukali w ewidencji, przyglądali się ludziom. Chcieli wyłapać wszystkich podejrzanych, przewieźć do aresztu.
Kolejne dni przyniosły refleksję. I w końcu lęk. Pomyślała, że teraz wszystko się zmieni na gorsze. Że dojdzie do zaostrzenia terroru. Miała wrażenie, że  wiele osób czuło podobnie. Pamiętała, że gdy kilka lat wcześniej, podczas defilady, w tłum wjechał czołg i było wielu rannych w tym dzieci, przez szpitale przeszły setki ludzi, którzy szukali swoich bliskich. Po wypadkach grudniowych bliscy do szpitali przychodzili pojedynczo, ukradkiem, czasem dopiero po kilku dniach.   

Za naszych

Od 17 grudnia przez następnych kilka dni do przychodni i szpitali zgłosiły się dziesiątki ludzi poszkodowanych, przede wszystkim pobitych przez funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej, Zmotoryzowanych Odwodów MO i Nieetatowych Oddziałów MO. Po latach mówiono, że wielu z milicjantów, oprócz wykonania rozkazów, chciało się po prostu zemścić za poturbowanych , w kilku przypadkach ciężko, kolegów, za swój strach przed zdesperowanym tłumem, albo ten, gdy część utknęła w ciemnej Komendzie Wojewódzkiej MO i nie miała pojęcia, jak wszystko się skończy, zwłaszcza, gdy w przebraniu uciekł jeden z oficerów.

Ludzie, których zatrzymywali, byli bici na ulicach w momencie zajść, zabierani na komendy i tam bici – wielu poznało wtedy tzw. ścieżki zdrowia, czyli szpalery 50-60 milicjantów bijących przebiegających między nimi zatrzymanych. Byli pobici w aresztach także przez służbę więzienną. Nagminne było obcinanie zatrzymanym włosów do skóry.

Z akt Komisji Odszkodowawczej**: „Zabrany z bramy domu do samochodu milicyjnego i tam dotkliwie pobity - rana tłuczona brzucha i nerek”, „pobity przez funkcjonariuszy na ulicy Kaszubskiej, potem ponownie pobity na komendzie”, „15-latek: rana postrzałowa nosa, pobity przez funkcjonariuszy MO za udział w zbiegowisku”, „pobity przez słuchaczy szkoły Podoficerskiej MO w Pile”, „rany tłuczone głowy”, „wstrząśnienie mózgu – od uderzenia kolbą karabiny w twarz” (kobieta l. 24), złamanie kości czołowej, rany tuczone czoła” (młody mężczyzna w wyniku obrażeń stracił wzrok i słuch), „złamanie żeber , liczne podbiegnięcia krwawe i krwiaki skóry okolic boku oraz łopatki lewej i prawej”, „obrażenia klatki piersiowej, złamanie żebra, pęknięcie dwóch żeber i stawu skokowego – wielokrotnie pobity przez funkcjonariuszy MO”, „wstrząśnienie mózgu rany tłuczone okolicy czołowej i wargi górnej”, „pęknięcie czaszki” itd. itd.

„(...) Powracając z delegacji z Gryfina w godzinach nocnych zostałem zatrzymany przez władze MO w Szczecinie i tak zostałem zbity i skopany, że do dziś mam bóle i zawroty głowy i nie widzę na jedno oko” – skarżył się komisji jeden z mieszkańców. „Obywatel od dzieciństwa jest kaleką (...) u wymienionego widoczna jest ułomność fizyczna jak i pewna ociężałość umysłowa (...). Jego wygląd zewnętrzny mógł być przyczyną zatrzymania” – tłumaczyła komisja powód bicia człowieka przez MO. „Przez cały czas zatrzymania był bity przez funkcjonariuszy MO i służbę więzienną, w wyniku czego doznał utraty słuchu i uszkodzenia kręgosłupa” – to opis kolejnego przypadku. Inny poszkodowany, który w wyniku pobicia doznał uszkodzenia głowy i nerek, musiał zmienić pracę, bo uraz nie pozwalała na wykonywanie dotychczasowej.  Skarżyła się też matka 15-latka, który wyszedł kupić dla niej papierosy  do kiosku, został zatrzymany przez MO, dotkliwie pobity i wywieziony w nieznane. Udało się go odnaleźć dopiero po dwóch dniach – okazało się że w wyniku pobicia miał uszkodzony wzrok, słuch i szczękę.

Wiele rodzin szukało w szpitalach i komisariatach swoich bliskich, nawet przez kilka dni. Było to dramatyczne, zwłaszcza w przypadku dzieci - podczas zajść zatrzymano 54 nieletnich. Poszkodowani mieli urazy psychiczne: zatrzymani na czas nieokreślony, byli bici, wyzywani, traktowani, jak przestępcy. W niektórych przypadkach straszono ich użyciem broni.

Ile za życie

30 grudnia 1970 r. Rada Ministrów podjęła uchwałę „w sprawie doraźnych świadczeń pieniężnych dla osób poszkodowanych w związku z wypadkami na Wybrzeżu”. W myśl uchwały za śmierć jedynego żywiciela rodziny bliscy mieli otrzymać 40 tys. zł odszkodowania, za zabitego, który nie utrzymywał rodziny – 20 tys. zł. Trwały uszczerbek na zdrowiu, przez który ranny nie mógłby pracować zarobkowo, wyceniono również na 40 tys. zł. Poważne uszkodzenie ciała, które nie groziło trwałym kalectwem – na 20 tys. zł. Wyjątkiem był chyba pracownik Komitetu Wojewódzkiego, który w momencie, gdy palił się gmach, wyskoczył z okna. Miał uszkodzoną kość piętową i poszarpane ścięgna rąk. Przyznano mu odszkodowanie w wysokości 40 tys. zł.  

Mniej poszkodowani mogli występować o odszkodowanie do 5 tys. zł. Wypłacano też odszkodowanie za straty rzeczowe – zniszczoną odzież, czy przedmioty. O odszkodowanie zwróciło się m. in.   trzech członków orkiestry kasyna MO i SB – zażądali 5 tys. zł za spalone utwory i instrumenty.

Koszty pogrzebów (6100 zł), organizowanych tylko nocami i nie zawsze w obecności rodzin oraz koszty pomników (8 tys. zł), zwracało państwo.

Łącznie na odszkodowania w grudniu 1970 r. władza wydała około 3 mln zł. W kwocie tej znalazły się m. in. także koszty wyżywienia milicjantów, którzy brali udział w tłumieni manifestacji, wojska i strażaków, a także nagrody dla pracowników Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, którzy chodząc po domach, uzupełniali wnioski, niezbędne do starania się o odszkodowania. Na remont zniszczonego Komitetu Wojewódzkiego PZPR i elewacji PMRN przeznaczono dziesięć razy więcej.

*Aleksander Strokowski „Lista ofiar”.
**Dane pochodzą z dokumentów Komisji Odszkodowawczej działającej w 1971 r. przy Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Szczecinie. Dokumenty znajdują się w tej chwili w Archiwum Państwowym w Szczecinie.