W roku 70' Szczecin był arena ostrych wystąpień społecznych. Jak wyglądały tamte wydarzenia? Jaki wpływ miały te wydarzenia na resztę kraju? Z Michałem Paziewskim, historykiem, rozmawia Agnieszka Kuchcińska-Kurcz.

-  Dlaczego w grudniu 70 doszło do tragedii?

- Bezpośrednią przyczyną protestu robotników była podwyżka cen. W dodatku poszła plotka, że oprócz żywności wszystko zdrożeje, a jednocześnie wzrosną pensje milicjantów i wojskowych. Natomiast wprowadzenie podwyżki tuż przed świętami dowodzi braku wyobraźni władzy. Boże Narodzenie w Polsce tradycyjnie obchodzonne jest nader wystawnie, a tu raptem wyższe ceny. Miało to charakter wręcz arogancki, niemalże prowokacyjny. Gdyby nastąpiła od stycznia, może nie wywołałaby aż takiego buntu.

- Nie chodziło o wykorzystanie niepokojów społecznych do obalenia ekipy Gomułki?

- Owszem, zazwyczaj przy różnego rodzaju perturbacjach społecznych toczy się ostra gra o władzę.  Ale wtedy  jednak władze nie dostrzegły, że w ludziach wiele się już zmieniło. Gomułka preferował ascezę. Dzielił papierosa na dwa, chodził wśród robotników na Żeraniu i pytał - o co wam chodzi, ja przed wojną miałem jedną koszulę, a wy macie nawet po cztery. Nie rozumiał, że ludzie czuli już, iż w tym siermiężnym ustroju żyć dalej się nie da.

- Władza przestraszyła się protestu?

- Jan Szydlak członek Biura Politycznego KC PZPR, który przyleciał tutaj 17 grudnia wieczorem, o naszym mieście mówił: "Republika Szczecińska".  18 grudnia powstał Ogólnomiejski Komitet Strajkowy. Zrzeszał on blisko 120 przedsiębiorstw. W Szczecinie, po raz pierwszy i jedyny w historii PRL, doszło do strajku generalnego. To komitet strajkowy decydował o tym, czy Zakłady Graficzne wydrukują "Kurier Szczeciński", czy tramwaje będą jeździć, czy wygasić wielkie piece w hucie. Władze były sparaliżowane.

-  Ale jeszcze dzień wcześniej, 17 grudnia, strzelano do ludzi. W Szczecinie zginęło 16 osób.

- Między budynkiem prasy, a budynkami po drugiej stronie placu w czwartek, 17 grudnia, o godzinie 15.10 ustawiło się kilkudziesięciu zomowców. Władze wypuściły ich, gdy palił się już budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Wtedy ZOMO, to nie było to samo, co w latach  80. To byli nierzadko sportowcy z klubu Arkonia. NOMO, czyli Nieetatowe Oddziały Milicji Obywatelskiej tworzyli często starsi panowie z brzuchami, którym ciężko było nawet uciekać. Wcześniej już poturbowano ich na Dubois, przy Wałach Chrobrego. I jeszcze raz ich wypchnięto. Tym razem przeciw niemal 20-tysięcznemu tłumowi. Uciekający milicjanci pociągnęli  ludzi za sobą pod Komendę Wojewódzką MO. Doszło do tragedii. Wcześniej zaś demonstranci idący w różnych pochodach ze stoczni Warskiego, Gryfii, Famabudu, przeszli obok komendy obojętnie.

- Prowokacja?

- Najprawdopodobniej świadomy zamysł to nie był. Komenda została osaczona. Siedzący w niej zobaczyli przed sobą tłum sięgający do podzamcza. Widzieli po prawej stronie łuny ognia nad komitetem. Wewnątrz komendy było ciemno, nie było prądu. Byli głodni i już wiedzieli, co stało się w Gdańsku, że zaatakowano tam KW MO. Liczyli się z najgorszym. Jeden z naczelników SB przebrał się w ciuchy cywilne, zamknął w areszcie licząc na to, że jak tłum zdobędzie gmach, to on jakoś z tego wyjdzie. Bramę przy głównym wejściu, obecnie zamurowaną, ludzie zaczęli wyważać kilofami. Z pobliskiego placu zabaw wzięli szalupę i próbowali rozwalić nią drzwi obok. Utknęła, potem nalano do niej benzyny, którą podpalono. Na pierwsze schody komendy wbiegli demonstranci, ale zostali wypchnięci. Zapewne  gdyby tłum napierał dalej, milicjanci zaczęliby strzelać w obronie własnej.

- Była seria z karabinu maszynowego.

- Za wywalonymi pierwszymi drzwiami znajdowała się brama na dziedziniec. Tam, na samochodzie ciężarowym, ustawiono rkm stary, zdezelowany. Strzały spowodowały, że tłum się rozproszył, ale jednocześnie rkm się zaciął. Milicjanci strzelili na wprost, zginęły tam dwie - trzy osoby.  Sekretarka komendy po Grudniu odbierała telefony typu - ile wam płacą za zabicie jednego człowieka.

- Ludzie chcieli się mścić na milicji jako narzędziu władzy?

- Kiedy tłum oblegał od południa KW PZPR, na placu Żołnierza Polskiego stali milicjanci, którzy kierowali ruchem. Nikt ich wtedy nie ruszył. Sytuacja zmieniła się parę godzin później. A komitet obstawiało wojsko.

- Usiłowało bronić budynku?

- Żołnierze w transporterach opancerzonych zachowywali się biernie. Kilka godzin wcześniej przy PZU byli świadkami próby powstrzymania demonstrantów przez ZOMO i nie reagowali. Dla ludzi był to sygnał, że wojsko się nie wtrąca. Kiedy ludzie atakowali KW, używali kilofów, oskardów będących na wyposażeniu skotów. W spalonym komitecie znaleziono kanistry po benzynie, niektóre przekazane przez żołnierzy. Jednak przy komendzie to wojsko powstrzymało tłum.

- Dlaczego przyjechały czołgi?

- Czołgi przyjechały, żeby ludzi odepchnąć swoją obecnością. Ale tłum został rozproszony dopiero po wkroczeniu żołnierzy 12 Pomorskiej Brygady WOP, około 16-16. 30. Zaczęli strzelać. Mówili, że strzelali do góry, w bezpieczne miejsca. Niemniej właśnie tam zginęło 12-13 osób.  Z komendy też padły strzały. Ktoś strzelał z rogu drugiego piętra. W środku była milicja i wojsko, które  zajęło ponad trzydzieści gmachów publicznych.

- Kto uwierzy, że w Polsce wojsko strzelało do ludzi?

- Najwięcej ludzi zginęło właśnie z rąk żołnierskich. Ludzie długo wierzyli, że to milicjanci przebierali się za żołnierzy - nie rozróżniano mundurów polowych wojska i milicji. Przełamanie stereotypu żołnierza, który jest zawsze z ludem, to szalenie trudne. Ale już w październiku 56 roku w Poznaniu, żołnierze rozjechali bunt robotniczy. Rewoltę grudniową też stłumili  przede wszystkim żołnierze.

- Oficjalna wersja głosiła, że najwięcej ludzi zginęło pod więzieniem. Nie było tak?

- To nieprawda. Doszło tam do incydentu, tuż po godzinie 17. Nie strzelali strażnicy więzienni, jak pisano w gazetach, tylko żołnierze z pobliskiego Pułku Inżynieryjno-Budowlanego oraz żołnierze, którzy znajdowali się w Prokuraturze Wojewódzkiej. Pod aresztem raczej nikt nie zginął, może jedna osoba. Ale władza wolała tłumaczyć, że tłum chciał uwolnić kryminalistów, więc dla dobra wspólnego trzeba było strzelać.

- Ludzie ginęli jeszcze dzień później.

- Od zabłakanych kul następnego dnia rano pod stocznią  Warskiego zginął m. in. uczeń Zasadniczej Szkoły Budowy Okrętów Stefan Stawicki. Opowieści o jego pogrzebie zostały wykorzystane w wielu relacjach, książkach, filmie. W Szczecinie i Trójmieście pogrzeby mogły stać się okazją do manifestacji. Więc władze zaczęły organizować pogrzeby w nocy. Starano się, żeby groby grudniowe nie znajdowały się obok siebie, żeby ludzie tam nie przychodzili. Nie wszystkie ciała ood razu zidentyfikowano, nie do wszystkich rodzin milicja dotarła. Rodzice jednego z zamordowanych rozgrzebali grób w styczniu 71r. i sprawdzili, czy tam leży ich syn. Leżał.

- Władza chciała o wszystkim szybko zapomnieć. Udało się?

- W styczniu 1971r. doszło do ponownego strajku. Wtedy ludzie zadawali pytania, dlaczego na przykład Gierek teraz jest dobry, a w grudniu milczał. Pojawiły się postulaty o charakterze politycznym. Władze starały się winą za tragedię obarczyć Gomułkę, robiły wszystko, aby nie stało się oczywiste, że jego następcy są wpółwinni.

- Jedyną osobą, w sprawie śmierci której prokuratura wszczęła śledztwo, był żołnierz Stanisław Nadratowski. Dlaczego?

- 19 grudnia wieczorem, kiedy na ulicach działo się niewiele, przy ul. Kaszubskiej, obok śmietnika znaleziono jego zwłoki z karabinem nastawionym na ogień ciągły. Mógł to być nieszczęśliwy wypadek, ale... Rodzice Nadratowskiego byli stoczniowcami, on przed pojściem do wojska też pracował w stoczni. 13 grudnia, w niedzielę, złożył dopiero przysięgę wojskową. Mogło dojść do tragedii z powodu plotek, presji, okoliczności. W jego przypadku wszczęto śledztwo, choć prokuratura powinna to zrobić we wszystkich przypadkach, w których zginęli ludzie. Nie robiąc tego pomagała w zacieraniu śladów zbrodni. Niejako wbrew wynikom śledztwa na liście ofiar szczecińskiego Grudnia nazwisko Nadratowskiego znalazło się, choć nagłówek informował, że to nazwiska zabitych z 17 i 18 grudnia. A on zginął dzień później. Dobrze  było  propagandowo przyjąć wersję, że ludzie zginęli po obu stronach. 5 stycznia 1971 Gierek i Jaroszewicz udali się z pierwszą wizytą na Kreml i tam mówili o samobójstwie szczecińskiego żołnierza. W Gdańsku natomiast podano, że zginęło dwóch milicjantów. W czasie, gdy informowano o tym Gomułkę, 15 grudnia, jeszcze żaden  milicjant nie zginął.  Dopiero 28 grudnia, w wyniku odniesionych ran, w Trójmieście zmarł jeden. I jego nazwisko jest wśród nazwisk ofiar Grudnia, które są wyszczególnione przy gdańskim Pomniku Poległych Stoczniowców!

- Skad wziął się mit setek ofiar grudniowych?

- Niektórzy piszą, że w Szczecinie zginęło 150 osób. Wzięło się to stąd, że w styczniu 1971r. ukazała się tego typu informacja na łamach paryskiego "Le Monde'a".  Na to błędne źródło nierzadko do dziś powołują się nawet poważni  historycy.

- Można po latach  zrezygnować z mitów?

- Są takie, a nie inne rany. Jedne mity zostaną obalone, powstaną inne. Czasem są racją bytu wielu ludzi, a nawet narodów. Historycy nie obalą mitów, ale dobrze, jeżeli  udaje się im zrekonstruować choć kawałek prawdy.