Dnia 28 kwietnia w godzinach południowych rozlokowała się w Szczecinie wojenna komendantura radziecka; nikt z nas wówczas jeszcze nie wiedział, że Niemcy nie wycofali wszystkich swych oddziałów, pozostawiając grupy niszczycielskie dla podpalenia miasta oraz dla dalszego niszczenia portu, którego w pośpiechu nie zdążyli w całości zdewastować. Grupy te gnieździły się w różnych kryjówkach na wyspie Łasztowni, w gąszczach Ostrowa Grabowskiego i przyległych wysp delty Odry.

Była tam również grupa płetwonurków, mająca za zadanie zniszczenie nie wysadzonych jeszcze w powietrze dźwigów i innych obiektów portowych. W lewobrzeżnej części miasta dysponowali oni ukrytymi środkami zapalnymi i materiałami wybuchowymi, których część ulokowali Niemcy w trudno dostępnych partiach Lasu Arkońskiego, w pobliżu Osowa i Głębokiego.

O tym jeszcze nie wiedzieliśmy. W dniu 28 kwietnia, gdy zbliżaliśmy się do przepraw odrzańskich, nie zdawaliśmy sobie również sprawy z tego, że jedynie 6 tys. osób z ponad 300 tys. jego mieszkańców ukrywa się w ruinach wielkiego miasta portowego. Nie wiedzieliśmy, że Niemcy sami ogołocili Szczecin z ludności i że porzucone przez nich miasto jest niemal całkowicie puste.

Przejechawszy mostem pontonowym przez Odrę wschodnią, wjechaliśmy na najcięższy odcinek drogi. Czytam w swych notatkach:

Po prawej stronie wysoki nasyp kolejowy, po lewej mokradła i ciągłe ostrzeżenia – MINY. Droga wiedzie przez koleiny wyżłobione w grząskim gruncie; auta posuwają się wolno jedno za drugim, bezustannym trąbieniem popędzając poprzedników. Między autami pętają się konie, wydobywając z błota przeładowane amunicją wózki. Mimo pozornego chaosu był porządek. Każdy maruder był bez litości spychany w bok przez patrole. Nasz samochodzik dzielnie przepycha się po ubitych koleinach; zjechać w bok nie można, gdyż ryzyko zbyt duże. Jako groźne ostrzeżenie leżą w błocie szczątki ciężarówki, która najechała na minę.

Nasz wóz również ugrzązł w błocie i tylko zbiorowym wysiłkiem, przy ustawicznej obawie, aby zniecierpliwieni kierowcy następnych aut nie zepchnęli nas w bagno, udało się nam znów wydostać na twardy grunt. Z wolna posuwaliśmy się wzdłuż zniszczonej nawierzchni szosy Poznańskiej, niedostępnej dla nas na skutek zaminowania. Po przebyciu kilku kilometrów takiej drogi wjechaliśmy na drugi most pontonowy, przerzucony przez Odrę zachodnią. W drodze sporządzałem ołówkiem notatki w podręcznym notesie. Stanowiły one dla mnie podstawę do porządkowania myśli i wspomnień, a dziś pozwalają na odtworzenie obrazu Szczecina w chwili jego wyzwolenia. Oto ich dalsze fragmenty:

Przejazd przez Odrę. Dalej droga grząska w torfowiskach od wczoraj tylko kołami wyrobiona. Budowa mostów w toku. Jedziemy jako pierwsi przedstawiciele władz polskich. Defekt w trzęsawisku – rura wydechowa zaczepiła o gałąź. Popychamy. Dalej jazda drogą drewnianą, znów wjazd na szosę. Jeszcze jeden strzaskany most. Zasieki – jedziemy „na ciepło” zaraz za frontem. Objazd lejów bombowych. Pierwsze domy Szczecina.

Długi łańcuch ciężko obładowanych aut z nieustannym hukiem motorów powoli posuwał się naprzód przez uginające się nadodrzańskie bagniska, wymoszczone świeżo ściętą wikliną. Wjechaliśmy na strome zbocza Wzgórz Ustowskich. Dalsza droga była już rozminowana; posterunki regulujące ruch czerwonymi i żółtymi chorągiewkami wskazywały kierunek na cukrownię Gumieńce. Trafiliśmy tam na zator samochodów, zepchniętych do rowów przydrożnych przez przejeżdżającą kolumnę czołgów, swobodnie przekraczających rozpłaszczone leje pobombowe. Aby je ominąć, musieliśmy naszym autem przejechać przez podwórze zdemolowanej cukrowni, okrążając olbrzymi lej bombowy, położony dokładnie na skrzyżowaniu linii kolejowej i ulicy. Poprzez przerzucone przez tory kłody, przez perony lokalnego dworca Gumieńce, wjechaliśmy na ulicę Mieszka I.

Jakże pomocny był nam wówczas ów plan miasta, wydarty z niemieckiej encyklopedii! Gdyby nie on, wątpliwe jest, czy tak łatwo dotarlibyśmy do miasta, tym bardziej że nikt już w tym kierunku nie jechał, a transporty wojskowe odeszły na południe, w stronę Berlina. Posterunki regulujące ruch nie orientowały się, czy i jakie ulice wlotowe są dostępne i nie mogły nas o niczym poinformować. Dojechaliśmy ulicą Mieszka I wzdłuż cmentarza aż do zwalonych szczątków dwóch mostów kolejowych. Musieliśmy znów zawrócić w poszukiwaniu innego dojazdu do śródmieścia. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy objechać miasto od zachodu i próbować wjechać doń którąś z kolejno mijanych arterii wypadowych, wyraźnie zaznaczonych na naszym planie.

Byliśmy zupełnie sami – ani jeden pojazd nie jechał w naszym kierunku, nie spotkał nas ani jeden mieszkaniec. Tym większe było zdumienie, gdy mijając opustoszałą podmiejską wieś Gumieńce spotkaliśmy grupę ludzi. Jedni szli pieszo, inni jechali wozami; kilka kobiet jechało czarną karetą, z której zwisała biało-czerwona chorągiew. Stanęliśmy i my, i oni, na naszym aucie bowiem powiewał również biało-czerwony proporczyk. Szli z daleka, spod Pasewalku, dokąd trzy dni temu doszły wojska radzieckie. Wywiezieni na roboty przymusowe wracali do kraju, kierując się wprost na przeprawę odrzańską. Nie znali oni obecnej sytuacji i wiadomości, że już w Stargardzie zastaną władze polskie, była dla nich niespodzianką, chociaż potwierdzała dawno krążące pogłoski. Jeszcze większe zdumienie wywołał cel naszej jazdy: objęcie Szczecina przez Polaków było dla nich czymś nieoczekiwanym i wprost niepojętym. Stali na drodze jeszcze długo po naszym odjeździe – widziałem ich skręcając w prawo w ulicę Dworską.

To było nasze ostatnie spotkanie z ludźmi – dalsza jazda odbywała się przez całkowicie opustoszałe miasto. Zmuszeni do ponownego zawrócenia z alei Ku Słońcu, gdzie zwały olbrzymiego wiaduktu tarasowały ulicę, dostaliśmy się okrężną drogą do Pogodna, skąd skierowaliśmy się na wschód ulicą Witkiewicza. Na jej skrzyżowaniu z obwodową linią kolejową znajdowała się jednak olbrzymia barykada z pni drzew, podkładów i szyn kolejowych. Spróbowaliśmy szczęścia skręcając w prawo, tym razem na południe, jadąc wyboistą ulicą Twardowskiego, zbaczającą następnie ostro na wschód pod tor kolejowy. I tu również zagradzały drogę zasieki, wzniesione pod ciemnym sklepieniem łukowatego mostu. Krótki rekonesans pieszy wykazał jednak, że odsunięcie kilku kłód drzewa da naszemu samochodzikowi możność przeciśnięcia się pomiędzy zachodzącymi na siebie skrzydłami barykad. Ryzykowaliśmy wpadnięciem na minę – ale nie było możliwości sprawdzenia, czy droga jest bezpieczna, a zawracać już nie było dokąd.

Dopiero później okazało się, że wszystkie inne przejazdy kolejowe były zaminowane z wyjątkiem właśnie tego jednego. Ale o tym wówczas nie wiedzieliśmy.

Minąwszy tory dworca Turzyn wjechaliśmy do śródmieścia szeroką i pustą trasą ulicy Krzywoustego. Te nazwy, dziś tak bardzo związane ze Szczecinem, wówczas jeszcze nie istniały na planie. W pierwszym swym raporcie urzędowym z dnia 28 kwietnia używałem innych oznaczeń pisząc, że „jechaliśmy od dworca wschodniej kolei obwodowej przy Torneystrasse, po czym wprost do śródmieścia przez Hohenzollernstrasse, przez Parade Platz...”. Nazwy, widniejące jeszcze na narożnikach ulic, konfrontowaliśmy z planem – posuwając się ostrożnie naprzód w przygnębiającej, absolutnej samotności. Na niektórych gmachach powiewały wielkie białe chorągwie, symbol poddania się i ucieczki. Na ścianach widniały na pół zdarte afisze i proklamacje – czarną farbą namalowane napisy Wir kapitulieren nie – z rozbitych okien wiatr wywiewał firanki, zasieki w poprzek jezdni, pustka, ani jednego człowieka. Wymarłe, opuszczone miasto.

Nie spotykając nikogo zjechaliśmy przez plac Żołnierza w dół nad Odrę, aby stwierdzić, w jakim stanie zachował się wielki kompleks budynków urzędowych, które na planie miasta określone były jako siedziba Regencji. Ku naszemu zdumieniu stały one nietknięte na wysokim tarasie nadodrzańskim, na którego szczyt wiodły monumentalne, kamienne schody. Kapitan Jaśkiewicz żywił uzasadnioną obawę, że schody te mogą być zaminowane – wobec czego pozostawiwszy auto na dole na nabrzeżu poczęliśmy się wspinać po stromej skarpie do gmachu, który później stał się siedzibą Urzędu Wojewódzkiego.

Drzwi doń stały otworem. Z wybitych okien wiatr wysuwał na zewnątrz firanki, a nad wejściem powiewało na drągu białe prześcieradło. Weszliśmy do ciemnego holu, skąd schody wiodły na wyższe piętra. Dojście do nich było zatarasowane stertą porzuconych mundurów; gabinet na pierwszym piętrze zalegał stosem broni. W sąsiedniej sali stały długie stoły, na krzesłach obok nich znów mundury, hełmy, teki.

Na wielkiej mapie Pomorza biała plama ściany uwidaczniała wycięty nożem fragment, zaczynający się od Szczecina i sięgający daleko w lewo, ślad pospiesznej ucieczki.

Powoli zeszliśmy na parter – przeciąg hulał po korytarzach. Potykaliśmy się o porzucone maszyny do pisania, o jakieś walizki. W dole, nad Odrą, oczekiwało nas nasze małe auto – zeszliśmy doń tą samą drogą po skarpie.

Zadecydowaliśmy, że właśnie w tym gmachu mieścić się będzie siedziba polskich władz. Pozostawało jeszcze oznajmić fakt naszego przybycia do Szczecina radzieckim władzom wojskowym. Objechaliśmy górną część miasta, napotykając nieliczne wojskowe patrole, które jednak nie umiały nas poinformować, gdzie znajduje się siedziba wojennego komendanta miasta.

Wracając z powrotem nad Odrę, zobaczyliśmy zupełnie przypadkowo, jak na froncie gmachu przy ul. Małopolskiej 15 kilku żołnierzy umocowywało nad wejściem wielki napis rosyjski, głoszący, że tu właśnie mieści się siedziba poszukiwanego przez nas urzędu. Weszliśmy do jego wnętrza. Na ciemnej klatce schodowej stały wojskowe posterunki. Na pierwszym piętrze, w pokoju bez drzwi i mebli, ale o dziwo z całymi szybami w oknach, spotkał nas nowo mianowany komendant miasta Szczecina. Był nim pułkownik Aleksander Aleksandrowicz Fiedotow. W Armii Czerwonej od 1918 roku, piętnaście lat dowódca pułku, od roku dowódca dywizji. Podobnie jak i my, jest w Szczecinie dopiero od kilku godzin. Posiada już meldunki, że w mieście znajdują się luźne grupy Polaków, uwolnionych onegdaj z sąsiednich obozów. Był on już powiadomiony o naszym przybyciu; oczekiwał jednak nie cywila z oficerem, ale całej dobrze wyposażonej ekipy, a zwłaszcza silnego oddziału milicji, kilku plutonów straży pożarnej oraz grup fachowców do obejmowania urządzeń komunalnych.
Spoglądamy na siebie w milczeniu...

Informuję Fiedotowa, że przystąpimy do organizowania tych ekip i oświadczam mu oficjalnie, że od tej chwili, czyli od 28 kwietnia 1945 roku, godzina 14:15 – władzę cywilną w Szczecinie obejmują władze polskie, działające w imieniu pełnomocnika rządu na okręg Pomorza Zachodniego. Jestem tu ich reprezentantem, uprawnionym do dalszego działania. Przedstawiam swoje pisma uwierzytelniające.
Wspólnie z komendantem wojennym ustalamy, że trzy wielkie gmachy nad Odrą (obecnie szczeciński Urząd Wojewódzki, Muzeum Pomorza Zachodniego oraz Wyższa Szkoła Morska) obejmują władze polskie, podobnie jak nie zburzony gmach przy ulicy Małopolskiej, przeznaczony dla polskich organów bezpieczeństwa.

O godzinie 16.00 wychodzimy z gmachu, chcąc jeszcze parę godzin poświęcić na dalszy rekonesans przed powrotem do Piły. Oględziny Starego Miasta ukazały bezmiar jego zniszczenia. Równocześnie ze zdumieniem stwierdzamy, że nietkniętych jest wiele gmachów publicznych, jak Dyrekcja Poczt, tzw. Czerwony ratusz przy placu Tobruckim oraz gmachy przy placu Żołnierza i Jasnych Błoniach. Posuwamy się powoli wyludnionymi ulicami – słychać jakieś dalekie strzały, ale w samym mieście nadal panuje cisza. Puste są okna, puste sklepy zabite deskami, puste chodniki, puste jezdnie. Drzewa już rozkwitają, nadchodzi słynna szczecińska wiosna. W dzielnicy Pogodno puste domki, w ogródkach gdzieniegdzie zwalone słupy i latarnie; trzeba jechać uważnie, aby się nie zaplątać w druty tramwajowe leżące na jezdni. Idziemy chodnikiem alei Wojska Polskiego – echo odbija nasze kroki od ścian nie zniszczonych kamienic. Byłem już przyzwyczajony do ruin, do zniszczeń i pożarów – natomiast to, co wówczas było przerażające w Szczecinie, to cicha pustka opuszczonego miasta. Ani żywego ducha – cisza, którą przerywał jedynie szum naszego samochodu.

Z planem miasta na kolanach robię szybko notatki o wyglądzie poszczególnych dzielnic i ulic. Stanowimy z kapitanem Jaśkiewiczem pierwszą i jedyną parę mieszkańców Szczecina – miasta porzuconego. Jeszcze raz zajeżdżamy nad Odrę, z trudem posuwając się ciasnym nabrzeżem, zagruzowanym niemal do tafli wody. Przez lornetę spoglądamy na odległe krany portowe o dziwacznie pokręconych kształtach. Niektóre dźwigi portowe wydają się jednak całe.

Stoimy nad ruinami mostu Długiego; mowy nie ma, aby móc się dostać na wyspę Łasztową. Czas nam już wracać – sami we dwójkę nic tu nie zdziałamy. Przedtem jednak rozważyliśmy inną możliwość: abym tu sam pozostał w Szczecinie, zakwaterował się w Komendanturze Wojennej i czekał na nowe ekipy, które Jaśkiewicz przyśle mi z Piły czy z Poznania. Decyduję się jednak wracać do Piły, aby szybciej zorganizować pierwszą grupę operacyjną i z nią już jutro wyruszyć z powrotem do Szczecina.
Było już późno, gdy jadąc z miasta tą samą drogą, na Gumieńcach znów spotykamy grupy Polaków, kierujących się pieszo do odrzańskiej przeprawy z ominięciem śródmieścia, do którego boją się wejść. Tym razem i nam się spieszy – nie zatrzymujemy się, jedziemy rozbitą szosą berlińską na południe, aby kilkanaście kilometrów za miastem przed wsią Kołbaskowo zboczyć na zachód zachowanym odcinkiem autostrady.

 

Piotr Zaremba, "Wspomnienia prezydenta Szczecina 1945-1950", Poznań 1980